poniedziałek, 30 września 2013

wspomnienia z wakacji, cz. 4 Czarnogóra: Herceg Novi, Sveti Stefan

Ujęła nas Boka Kotorska i postanowiłyśmy odwiedzić też Herceg Novi  miasto kwiatów, podobno najbardziej śródziemnomorskie z miast na wybrzeżu.

Jak widać, pogoda nas nie rozpieszczała. Musiałyśmy odczekać parę godzin, żeby przestał padać deszcz. Kisza, kisza, kisza...



A to już samo Herceg Novi. Wejście na Stare Miasto.


Owoce morza we wszystkich możliwych wariantach. Ostatecznie nie spróbowałyśmy tylko kebabu z owocami morza :-)


Po zacnym obiedzie można zwiedzać miasto. I chmury przeszły...




Turecka twierdza - Kani Kula...


... z ładnym widokiem na miasto.


Mam wrażenie, że więcej jest w Czarnogórze kotów niż psów. A psy jak już były, to jakieś takie małe...










Liczne widoki z Kotorskiej Boki ;-)





Tradycja dziwnego umiejscawiania nekrologów trwa. W Czarnogórze wiszą na przystankach autobusowych.







Znów mijamy Perast.




Sveti Stefan o zmroku.



Tu miała znaleźć się relacja z Jeziora Szkoderskiego, a potem z Baru, z Ulcinja... I wszystko to byśmy na pewno zrealizowały, gdyby nie kisza nad kiszami, straszna burza, która budzi mnie przed 3 rano. Zakładamy, że przejdzie, jak wszystkie poprzednie, mamy przecież sierpień w Czarnogórze, zbieramy wszystkie rzeczy tak, żeby nie dotykały ścian namiotu i drzemiemy, czekając na to, aż pioruny przestaną walić nam centralnie nad głową. Jakieś półtorej godziny później sprawdzam ręką stan ścianki namiotu: przemaka już, czy nie? Namiot stoi chyba tylko dzięki pomocy sąsiada, który wbił nam śledzie młotkiem. Trochę naciągnął wilgocią, ale... ale czemu, kiedy dotykam podłogi namiotu, to nie czuję ziemi pod spodem? Daję znać K. i po chwili obie macamy nerwowo podłogę. Nie da się ukryć: w międzyczasie kamienne podłoże, na którym rozbijałyśmy namiot, zamieniło się w łóżko wodne. Szybka decyzja: ewakuacja. Jeśli tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono, to razem z K. jesteśmy mistrzyniami w kategorii nocna ewakuacja z tonącego namiotu. Jest 4 rano, jakimś cudem przytomnie udaje nam się zapakować do plecaków wszystko. Kiedy otwieram namiot – szok. Nasze sandały pływają w błotnistej zupie z błota i kępek traw. K. podejrzewa, że zalana jest cała Budwa. Uciekamy do jedynego w okolicy dachu, jaki zapewnia ubikacja... K. komentuje: POWODZIANKI i skręcamy się jak głupie ze śmiechu ;-) Koło 5 przestaje padać. Wracają nasi sąsiedzi i opowiadają nam o płynącej ulicami miasta wodzie. A ponieważ nie poszłyśmy z nimi na imprezę wieczorem, postanawiają, że musimy napić się z nimi piwa teraz. Koledzy tłumaczą też nam, że zostałyśmy zalane jako jedyne, bo rozbiłyśmy namiot w miejscu, do którego (a raczej: pod które...) zlewały się wszelkie możliwe wody z okolicy. Ma się to wyczucie! Zanim kończymy piwo z sąsiadami, znów zaczyna padać. Zbieramy namiot w strugach deszczu i znów okupujemy kibel. Kolejne rozpogodzenie nadchodzi koło 9 rano. Mamy szczerze dość mokrego wszystkiego, namiotu, pola namiotowego i Budwy. Udaje nam się dojść na dworzec autobusowy, kiedy nadchodzi kolejna burza. Poddajemy się. Strach wypuścić się w dalszą podróż autobusem przy tej pogodzie. Marzy nam się kwatera, dach nad głową, wysuszenie rzeczy i komfort. Postanawiamy wrócić do Herceg Novi i tam spędzić ostatnie dni na spokojnym odpoczynku, plażingu (chociaż trudno uwierzyć w to, że wyjdzie słońce, kiedy pada siódmą godzinę z rzędu), siedzeniu na tyłkach i dochodzeniu do siebie.

Ten akurat plan z powodzeniem udało nam się zrealizować. Deszcz (w większości) pozostał w Budwie. My mamy taras z widokiem na Jadran...


... porośnięty owocami kiwi. 


W spokoju suszymy rzeczy i tak zastaje nas koniec urlopu.


Żegnamy się z Adriatykiem...


piątek, 27 września 2013

wspomnienia z wakacji, cz. 3 Czarnogóra: Budwa, Kotor, Perast

Z Sarajewa wracałyśmy nad Adriatyk, do Czarnogóry. Tradycyjnie już niesympatyczne panie z informacji turystycznej były w błędzie. Autobus Sarajewo-Budwa jedzie nie cztery-pięć godzin, a osiem. No i znów okazało się, że mamy za mało prowiantu, tym bardziej, że zgarnięte ze sklepu herbatniki, te właśnie...


... po otwarciu okazały się bułką tartą :-) Było uczyć się języków!

Trzysta kilometrów, jakie dzielą stolicę Bośni i Hercegowiny od letniej stolicy wybrzeża Czarnogóry, pokonuje się tak długo z powodu dróg. Górski wyjazd z Bośni to droga kręta, wiodąca często na zboczu przepaści. Kręta? Za mało powiedziane. Ile razy w życiu widzieliście znak droga zygzakowa? Ja już wystarczająco dużo ;-)


Średnią szerokość drogi udało mi się uchwycić tutaj. Nie wiem, jak ci kierowcy się tu mijali, ale ja dziękowałam wszystkim możliwym instancjom metafizycznym za to, że samochód prowadzę tu nie ja, a miejscowy znawca tematu, który (podejrzewam) w nocy i po pijaku byłby w stanie to zrobić.


Ograniczeń prędkości do 10 km/h i krów przechadzających się drogą nie udało mi się uchwycić (są jednak minusy braku własnego samochodu i niemożności zatrzymania się, kiedy dusza zapragnie).

Mam za to most nad Tarą (to już Czarnogóra!, ale niestety nie TEN most...), na którego widok K. stwierdziła czyli najpierw będzie zakręt, potem tunel, potem ten most, a potem znów tunel... a potem ja jebnę ;-)


Wszyscy przeżyli, choć emocje były :-)




Kanion Tary.


I gdzieś w trakcie tego przejazdu zaczynam mieć dość jeżdżenia po górach: najpierw dziewczę za nami puszcza pawia, chwilę potem ktoś przed nami wyciąga kiełbasę z czosnkiem, a kierowca, radośnie meandrując autobusem nad dwustumetrowym zboczem, zaczyna palić papierosa. K., widząc, że zzieleniałam przy tym połączeniu bodźców, zaczyna mi czytać fragmenty przewodnika po Czarnogórze, z których po chwili nie pamiętam już nic, ale przynajmniej dzięki temu w stanie elementarnej integralności udaje mi się dotrzeć do kolejnego postoju. Zaczyna padać (ale że w sierpniu? w Czarnogórze? deszcz??), ale stały ląd i lepszy stan dróg jakoś nam to rekompensują. Innymi słowy: jak wcześniej był plan powrotu w górską część kraju na kilka dni, tak po tym przejeździe plan ten przestał być priorytetowy...

Jezioro o jakże słusznej nazwie: Jezioro Pivsko. Z ponad stu kilometrów kwadratowych powierzchni tego sztucznie utworzonego zbiornika prezentuję tylko kawałek :-)



Budwa. Zapoznani w Kotorze Włosi powiedzieli, że to Rimini Czarnogóry. Nie wiem, z czym w Polsce porównać to miasto, bo plażowicz ze mnie żaden, a wakacji polegających na wyjeżdżaniu do najbardziej obleganego i imprezowego miasta nadmorskiego jakoś nigdy nie miałam, więc nie mam porównania i nie wiem, co u nas jest najdroższe, najbardziej tłoczne i najbardziej knajpiane. Wiem za to, co bezkonkurencyjnie wygrywa w tej kategorii w Czarnogórze: Budwa.

Co nas zatem skłoniło do wylądowania w Budwie? Na pewno nie ceny ;-) Minusem Budwy jest to, że jest ona centrum czarnogórskiego wybrzeża, a plusem... to, że jest centrum czarnogórskiego wybrzeża. Nie wyobrażam sobie prowadzenia tu samochodu, bo tutejsi kierowcy jeżdżą jak wariaci, trąbią bez powodu na wszystko, co się rusza i stanowią zagrożenie dla wszystkiego naokoło. Z drugiej strony, bez samochodu ciężko się zwiedza. Dla przykładu: sprawdzamy odjazdy autobusów na dwóch różnych rozkładach na dworcu,  po czym dostajemy bilet na zupełnie inną godzinę, której żaden z rozkładów nie uwzględniał. Na dodatek musimy też odczekać chwilę do planowanej godziny odjazdu, a potem drugą, bo autobus się spóźnia. Daje nam to co prawda niepowtarzalną możliwość jeszcze lepszego zaprzyjaźnienia się z lokalną odmianą turbofolku (bo na dworcu, w poczekalni, na stanowiskach... wszędzie leci na cały regulator jakaś muzyczna rąbanka), ale półgodzinne spóźnienie autobusu grozi nam taką dawką balkan-disco polo, po której rok słuchania Bacha nie starczy na ukojenie zszarganych nerwów ;-)

Niewątpliwym plusem Budwy jest to, że jest świetnie skomunikowana z całym wybrzeżem, a do tego ma pole namiotowe w mieście, a nie gdzieś poza nim. Swoją drogą, o polu tym nie wspomina przewodnik Bezdroży, nie ma też co pytać o niego w dworcowej informacji turystycznej (te instytucje zasadniczo odradzam jako obsługiwane przez niekompetentne i rzadko kiedy sympatyczne osoby), gdzie pani na pytanie o autokamp wzruszyła ramionami, powiedziała nam, że nie wie, gdzie to jest, co to jest i w ogóle to mamy wziąć taksówkę i tam pojechać, jeśli wiemy, o co nam chodzi, bo ona w sumie nie wie. Uratowała nas druga informacja turystyczna. Pole w Budwie w szczycie sezonu jest podobno oblężone, ale w końcówce sierpnia większym problemem jest skołowanie młotka, żeby wbić szpilki do kamienistego gruntu niż nadmiar ludzi. Do tego mamy stamtąd jakiś kwadrans spacerem od starego miasta i pięć minut od supermarketu. I – last but not least – płacimy za to o połowę mniej niż za pokoje gościnne.


Plaża w Budwie, koło 10-11 rano, koniec sezonu wakacyjnego. Nawet nie próbuję wyobrazić sobie, jak tu jest w szczycie...


Jakże głęboko słuszna koszulka! ;-)


Stare Miasto w Budwie:









Droga na plażę podmiejską.




Yyyyyyyy... że niby mało osób tu zagląda, tak...?


Mało, nie mało  rozłożyłyśmy się i my, bo plażing musi w końcu być! Co prawda, z przerwą na półtoragodzinną burzę (słowo kisza, czyli deszcz, będziemy jeszcze odmieniać przez wszystkie przypadki przez kolejne dni...), ale jakie piękne było morze po deszczu! (nie wspominając o tym, że przymusową przerwę wywołaną burzą zawsze można wykorzystać na wypicie piwa/zjedzenie czegoś dobrego...) (chociaż K. może mieć inne zdanie na ten temat, bo na plaży wybudziłam ją ze słodkiego snu, bo „idzie kisza” i musiała się zbierać...) 


Przedstawiam naszego sąsiada na polu namiotowym  jeża! (trochę się ukrył, bo potraktowałyśmy go lampą błyskową). I przejrzałe figi, bo spałyśmy pod figowcem, którego owoce codziennie nas atakowały, a potem służyły za przekąskę o dowolnej porze dnia ;)


A to już wznoszące się nad miastem średniowieczne mury miejskie Kotoru z widoczną na pierwszym planie Cerkwią Matki Boskiej od Zdrowia.


Kotorskie Stare Miasto. Jeśli Budwa w porównaniu z Dubrownikiem wydała nam się pozbawiona turystów, to Kotor zachwycił nas pustymi uliczkami, spokojem, brakiem tłumów. Nie wiem, czy zawsze tak jest, czy to kwestia końca sezonu. To jedno z najładniejszych miasteczek, jakie odwiedziłyśmy.













A co się pije w Montenegro? Nikšićko!


Czarnogóra w pigułce: góry i palmy. Tylko morza brakuje.


Wzgórza otaczające Kotor.


Cerkiew Matki Boskiej od Zdrowia.




Jesteśmy przecież na terenach, które należały do Republiki Weneckiej... 




Perast. Rzut beretem z Kotoru, chociaż nie tak łatwo dostać się tu autobusem. Ściąga nas tu informacja, że to miasteczko senne, spokojne, zamieszkane przez około 300 osób. Przyjemna zmiana po wielkomiejskiej Budwie...

Naprzeciwko miasta leżą dwie wysepki: Wyspa świętego Jerzego (po lewej, z cyprysami, niestety nie ma na nią wstępu) oraz Wyspa Matki Boskiej na Skale (po prawej), sztucznie utworzona przez mieszkańców, ze wzniesionym barokowym kościołem. Tu na szczęście można dopłynąć, więc postanawiamy tam zajrzeć, korzystając z wodnej taksówki.


Perast widziany od strony morza.



Wyspa Matki Boskiej na Skale.




XVII-wieczny kościół Matki Boskiej na Skale w ogóle...


... i w szczególe.





Spacer po Peraście. Jest sielankowo i spokojnie.







Lignje na žaru (czyli kałamarnice z grilla) z gotowanymi ziemniakami i blitvą (coś jak nasz szpinak).


I czarne risotto, czyli risotto z atramentem z kałamarnic i jakimś wywarem rybnym (?), bo aromat morza miało przedni :-)


I skromniutka łódka rybacka w Peraście.