wtorek, 30 lipca 2013

różn-ości obyczajow-ości

Ta książka jest jak błyskotliwa odpowiedź intelektualisty na skandowane na ulicy hasła pokroju „chłopak i dziewczyna – normalna rodzina”. „Naprawdę?” – dziwi się w „Ościach” Karpowicz, dodając także: „czasami”, „no, może…”, przy okazji poszerzając znaczenie owej legendarnej „normalnej rodziny” w sposób, jaki się jeszcze w naszej literaturze nie zdarzył.

„Ości” to z jednej strony doskonała powieść wakacyjna, skupiona na pogmatwanych i barwnych losach kilku bohaterów, stopniowo poszerzająca to kilkuosobowe grono o ich przyjaciół, kochanków i kochanki, rodziny i wiernie relacjonująca liczne zawiłości fabularne z zakresu „kto z kim”. A w zakresie tym dzieje się całkiem sporo i całkiem dynamicznie. Pikanterii całości dodaje fakt, że część bohaterów ma swoje pierwowzory w osobach publicznych. Szkoda jednak sprowadzać lekturę „Ości” wyłącznie do śledzenia łóżkowych (i nie tylko) perypetii kilku znanych nazwisk (o niektórych pierwowzorach było głośno już w chwili premiery książki, innych można się domyślać). Poza anegdotyczną formułą jest jeszcze kilka powodów, dla których warto po „Ości” sięgnąć. Mimo że fabuła powieści bardzo mocno związana jest z Warszawą i warszawskim środowiskiem, jej sens może być przekonujący także dla czytelnika spoza stolicy.


Jednym z największych walorów powieści (choć to dyskusyjna teza) jest styl Karpowicza: jak się okazuje, nie dla wszystkich akceptowalny, uchodzący za manieryczny. Cóż, fance Karpowicza trudno się z tym zdaniem pogodzić. Owszem, cechą tego pisarstwa jest zaprzeczenie przezroczystości stylu. W „Ościach” to, jak się opowiada, jest co najmniej tak samo ważne jak to, o czym się opowiada. Gry słowne zderzają się tu ze sobą, zabawy idiomami, wieloznacznością słów budują tę powieść, wydobywając nieoczekiwany humor językowy i nowe sensy utartych słów.  Tak zbudowany romans okazuje się nagle niezwykle zabawny. Wypaczony, daleki od powściągliwości język powieści konstruuje też określony świat, zaludniony przez dzisiejszych warszawiaków. Świat, w którym – podobnie jak w „Dniu świra” – zwichrowany, ocierający się o błędy język staje się przestrzenią łączącą czytelnika i bohaterów. Przekrój społeczny tych ostatnich jest zresztą rozległy. Mamy zatem znaną socjolożkę i młodą bezrobotną, pracownika banku i innego, zatrudnionego w korporacji, do tego jeszcze wietnamskiego biznesmena, kurę domową… Albo inaczej: mamy od dzieciństwa nazywaną męskim imieniem kobietę, geja-katolika opiekującego się heteroseksualną rodziną, mężczyznę występującego wieczorami w kostiumie kobiety… Poznajemy ich samych i łączące ich relacje. Potem wszystko płynie niczym w telenoweli: ktoś kogoś pozna, ktoś się z kimś pokłóci, ktoś zbliży się do kogoś, a odsunie od kogoś innego. Jak kule bilardowe, nasi bohaterowie zmienią miejsca w tych konstelacjach, wejdą w nowe układy, nowe relacje. 

Karpowicz przygląda się tym przesunięciom (i samym bohaterom) z niesłabnącą sympatią i akceptacją. A jest tu co akceptować, bo mnogość i zróżnicowanie relacji, jakie opisuje, rozsadza tradycyjny układ chłopaka i dziewczyny, najchętniej powiązanych świętym węzłem małżeńskim. Karpowicz stwierdza, że można inaczej. Można różnie. Że mniej ważny jest wiek, płeć, preferencje seksualne czy status społeczny wchodzących w jakąkolwiek relację osób. To, co się liczy, to uczciwość między stronami danego związku, jakieś elementarne poszanowanie, niekrzywdzenie się nawzajem, świadomość tego, że małżeńska przysięga nie musi ludzi łączyć najpełniej ani najsilniej. Co znamienne, taką wolność na marginesie społecznych oczekiwań zagwarantować może przede wszystkim ucieczka do dużego miasta i jego anonimowości, oderwanie się od rodziny. Bohaterowie „Ości” wiedzą lub dowiadują się tego z czasem, że przyjaciele lub kochankowie (choćby najdziwniejsi) szybciej i skuteczniej pomogą uporać się z problemami niż własna rodzina. Karpowicz diagnozuje to bez atakowania tej ostatniej: po prostu przepaść pokoleniowa między dzisiejszymi młodymi a ich rodzicami wydaje się tu nie do pokonania. Nieprzypadkowo opisane przez niego relacje bohaterów z rodzicami zawsze kończą się rozczarowaniem, brakiem głębokiego kontaktu, niezrozumieniem. Pozbawieni danej dzieciom wolności w układaniu swojego życia, rodzice bohaterów „Ości” w najlepszym wypadku biorą rozwód, kiedy już uświadamiają sobie koniec związku, inni męczą się, latami żyjąc wbrew sobie i z mieszanką nienawiści i frustracji podporządkowując całe swoje życie wymaganiom drugiej strony.

Wydaje się zatem, że bohaterowie „Ości” mają to szczęście, że żyją w miejscu i czasie, który umożliwia im dużo większy wybór życiowych ścieżek niż ich rodzicom. Wybierają kontrowersyjnie, wiedząc, ze uczciwość w podążaniu za swoimi uczuciami może pozwoli im na szczęśliwsze życie niż to, które osiągnęliby żyjąc w zgodzie z oczekiwaniami otoczenia. Wcielenie w życie Heterotopii Tokarczuk? Najwyraźniej.


Heterotopianie zupełnie inaczej rozumieją też słowo „rodzina”. U nich rodzinę może tworzyć na przykład jedna starsza kobieta i jej dwanaście kotów. Albo trzy przyjaciółki plus partner jednej z nich, bo wszystkie pasjonują się makrobiotyką. Albo dwie homoseksualne pary mieszkające w secesyjnej willi, o którą trzeba dbać. W tym ostatnim przypadku także willa jest członkiem rodziny. Tak rozumiane „rodziny” żyją w obrębie szerszych struktur, również opartych na wspólnych ideałach i podobnym myśleniu, zwanych społecznościami. Społeczności pielęgnują swoje wizje życia. (…) Heterotopianie nie muszą więc zgadzać się na uśrednione, ciągle uzgadniane dobro, które dla wielu jest wątpliwe. (Olga Tokarczuk „Jak wymyślić heterotopię. Gra towarzyska”, w: „Moment niedźwiedzia”, s.23).

Ignacy Karpowicz „Ości”, Wydawnictwo Literackie, 2013.

piątek, 19 lipca 2013

Kotek szuka domu!

Pan Młodszy znalazł ostatnio na spacerze kotka. Maleńkiego, kilkutygodniowego, wychudzonego i bezdomnego. Nie miał sumienia go zostawić na polach, zatem zabrał go do nas. Okazało się, że maluch jest rezolutny, przyjazny, zsocjalizowany, przylepny do ludzi i super słodki. A do tego, że nie boi się psów. Miś był w ekstazie totalnej i za wszelką ceną pragnął się z kotkiem zaprzyjaźnić. Pragnął tego tak bardzo, że kotek szybko był mokry od Misiowej śliny ;)
No cóż, kocię nie mogło zostać u nas: strach zostawić tego bezbronnego malucha z Misiem, który co prawda nie miał wobec niego złych intencji, ale mógł zrobić temu maleństwu krzywdę choćby przypadkiem. Kociak został zabrany do krakowskiego schroniska Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, ale byłoby dobrze znaleźć maluchowi dom. Gdyby ktoś chciał przygarnąć tego rozczulającego przyjaciela, to proszę o wiadomość. 











niedziela, 14 lipca 2013

Na Jałowiec!

Średnio udane lato dla ludzi, dla psów oznacza świetną pogodę do spacerków. Trochę pochmurno, trochę wietrznie, bez upałów  idealna pogoda na dalszy spacer. Nic dziwnego, że Pan Młodszy wyciągnął nas dziś na podbój Jałowca na granicy Beskidu Żywieckiego. Idealny wypoczynek i okazja do przetestowania nowego sprzętu turystycznego, między innymi nowej uprzęży (prezentowanej przez Pana Młodszego) i szelek dla Misia :)











Widok ze szczytu Jałowca. Polana jest duża i przestrzenna, dobrze się tam siedzi.








Jak widać, trochę wiało :)








piątek, 12 lipca 2013

„Gogol w czasach Google’a” Radziwinowicza

„Gogol w czasach Google’a” Radziwinowicza ma szansę spodobać się nie tylko rusofilom. Po świetnych, chociaż egocentrycznych reportażach Jacka Hugo-Badera, które przedstawiły współczesną Rosję nieznaną lub zapomnianą, Rosję odległych od Europy republik i Rosję plemion, o których zapewne nigdy wcześniej nie słyszeliście – teksty Radziwinowicza przynoszą przyjemną odmianę i uzupełnienie (lub odświeżenie) bardziej ogólnej wiedzy o Rosji. Różnica bierze się przede wszystkim z pełnionej funkcji: Radziwinowicz nie jest reporterem, a korespondentem zagranicznym, zatem w długie podróże przez dalekie szlaki raczej się nie wybiera. W zamian za to dostajemy od niego zestaw interesujących tekstów o dzisiejszej Moskwie i jej życiu. Jest więc Politkowska, Putin, Miedwiediew, konflikt w Czeczenii, rosyjska mafia i łapówkarstwo, imigranci, czy „nowi Ruscy”. Mówiąc krótko: więcej polityki i dystansu, mniej etnografii i narracji pierwszoosobowej. „Gogol w czasach Google’a” to zbiór tekstów, które ukazywały się na łamach „Gazety Wyborczej” w latach 1998-2012. Gazetowa stylistyka może na dłuższą metę męczyć, z drugiej strony, wymuszone prasowymi ograniczeniami zwięzłe, krótkie i treściowe teksty czyta się zawsze dobrze. Jednak wbrew entuzjastycznym blurbom z okładki nie sądzę, że po tej książce zrozumiałam Rosję. 




Wacław Radziwinowicz „Gogol w czasach Google’a. Korespondencje z Rosji 1998-2012”, Wydawnictwo Agora, 2013.

środa, 10 lipca 2013

Ja, Susan

Mam nadzieję, że Karakter nie każe nam zbyt długo czekać na kolejne tomy „Dzienników” Susan Sontag. Wydany przed rokiem tom pierwszy budzi apetyt na więcej, bo przy całej literackiej niedoskonałości fascynuje obserwacja wykluwania się z egzaltowanego dziewczęcia namiętnej i spragnionej nowych wrażeń (nie tylko zmysłowych, ale i intelektualnych!) pisarki.


Sontag prowadziła zapiski całe życie. Pierwotnie miały one charakter całkowicie prywatny, jednak syn autorki, David Rieff, podjął ostatecznie decyzję o ich publikacji (szczegółowe wyznanie dotyczące związanych z tym dylematów wypełnia znaczną część wstępu do pierwszego tomu). Z założenia nieliterackie i pisane tylko dla siebie, „Dzienniki”  pokazują Sontag bez kreacji, czy raczej – nieustannie pracującą nad wykreowaniem siebie i własnego wizerunku. Dążenie do tego, by stać się możliwie jak najdoskonalszym wcieleniem projektu określonej osoby i zestaw pożądanych do tego cech charakteru, które należy w sobie wykształcić, powraca w tych zapiskach zastanawiająco regularnie. Listy lektur do przeczytania i kupienia, listy obejrzanych filmów i słów do zapamiętania sąsiadują z kolejnymi postanowieniami wegetatywnymi („należy myć się co drugi wieczór”) i pracą nad własnym charakterem („lepiej być zdecydowanym, zdeterminowanym niż grzecznym, zgodnym, uległym wobec woli innych osób”). Znaczące wydają się zarówno okresy milczenia, jak i obsesyjnie szczegółowe analizy własnych uczuć, które na kartach „Dzienników”, jako szkice opowiadań i powieści, stają się też materiałem literackim. „Dzienniki” nie są jednak literacką autobiografią; zapiski Sontag umożliwiają rekonstrukcję intelektualnego i emocjonalnego dojrzewania autorki bardziej niż chronologicznie uporządkowany zapis kolejnych faktów z jej życia. Bezwzględna szczerość tych wyznań (nie zawsze stawiających Sontag w najlepszym świetle) szokuje zresztą bardziej niż passusy poświęcone jej intymnym relacjom, homo- i heteroseksualnym. To jest zresztą najcenniejszym i najbardziej fascynującym wkładem „Dzienników”. Bardzo mnie ciekawi, kim będzie dojrzała, dorosła wersja tej młodej kobiety, której świadectwo ogromnej pracy nad sobą stanowi „Odrodzona”.




Susan Sontag „Odrodzona. Dzienniki, tom 1. 1941-1963”, tłum. Dariusz Żukowski, Wydawnictwo Karakter, 2012.

poniedziałek, 8 lipca 2013

„Dzieciństwo Jezusa” J.M. Coetzee

Statystycznie rzecz ujmując, wychodzi na to, że jestem umiarkowaną fanką Coetzeego: niektóre jego powieści mnie zafascynowały, udało mi się wejść w ich świat i poczuć jego miażdżącą wizję, inne z kolei męczyły i irytowały, kiedy bezskutecznie próbowałam przedrzeć się przez gąszcz słów do istotnego sensu, pozostając na zewnątrz opisywanych problemów i ludzi. Tak się też stało z „Dzieciństwem Jezusa”. Nie umiem ocenić, dlaczego spotkania z książkami Coetzeego czasem tylko kończą się sukcesem. Być może bardziej odpowiada mi Coetzee realistyczny od przypowieściowego. Właśnie wizję świata, w którym pisarz umieszcza świętą rodzinę, uważam za najmniej przekonującą.

Sam pomysł jest świetny: książka jest opowieścią o dzieciństwie Jezusa rozgrywającym się w umownie pojętej współczesności. Główni bohaterowie są emigrantami z niesprecyzowanego bliżej kraju. Simón, powieściowy odpowiednik Józefa, opiekuje się Dawidem, kilkuletnim chłopcem nie będącym jego synem i pomaga mu w odnalezieniu matki. Co prawda, zapytany o imię lub wygląd matki odpowiada, że ich nie zna, ale jest głęboko przekonany, że bezbłędnie rozpozna ją, gdy tylko ją zobaczy.

Do tego punktu akceptuję wszystko bez żadnych zarzutów, kłopot mam z ciągiem dalszym. Emigranci trafiają do ośrodka dla uchodźców i zaczynają układać sobie życie w nowym kraju. Okazuje się, że miejsce, do którego trafili, w niczym nie przypomina realnych państw. To kraina pozornie przyjazna i spokojna, goszcząca uchodźców i dająca im pracę, zapewniająca godne utrzymanie, jedzenie, dach nad głową. Nie przynosi jednak Simonowi radości. „Świat bez boga”, jak książkowe blurby nazywają to miejsce, to świat spreparowany, świat środka, pozbawiony zła i nierówności kosztem namiętności, metafizyki, seksu i duchowości. Pewny i stabilny, choć pozbawiony intensywnych doznań i smaków, podobnie jak mdłe i pozbawione smaku jest tamtejsze jedzenie. Simón tęskni za pozostawionym za sobą życiem, brakuje mu jego zróżnicowania i pasji, krwistego steku zjedzonego na obiad zamiast mdłej papki. W tym właśnie świecie Simón znajdzie matkę Dawida, który zresztą coraz bardziej odróżnia się od swoich – grzecznie podporządkowanych regułom świata, w którym żyją – rówieśników.

„Dzieciństwo Jezusa” to powieść intelektualnie nośna i ostatecznie skłaniająca do refleksji, a przecież też męcząca i stawiająca podczas lektury niemały opór. Zakres tematyczny, możliwości interpretacji tej prozy to jedno, ale sam opis tego świata i bohaterów – to drugie. Z odstręczającym charakterem postaci Coetzeego zdążyłam się pogodzić: to z założenia bohaterowie przedstawieni genialnie i nie dający się polubić, tym razem jednak połączenie zaborczej Inés (Maryja), rozpuszczonego bachora, jakim w pewnym momencie wydaje się Dawid i miotającego się między nimi Simóna, funkcjonujących w natrętnie sztucznym świecie, w którym robotnicy po pracy oddają się niekończącym się dialogom platońskim, mnie przerosło. Rozumiem tę koncepcję, szanuję ją, ale nie jestem do niej przekonana. Tym razem mnie nie uwiodła.




John Maxwell Coetzee „Dzieciństwo Jezusa”, tłum. Mieczysław Godyń, Wydawnictwo Znak, 2013.