Jak widać, pogoda nas nie rozpieszczała. Musiałyśmy odczekać parę godzin, żeby przestał padać deszcz. Kisza, kisza, kisza...
A to już samo Herceg Novi. Wejście na Stare Miasto.
Owoce morza we wszystkich możliwych wariantach. Ostatecznie nie spróbowałyśmy tylko kebabu z owocami morza :-)
Po zacnym obiedzie można zwiedzać miasto. I chmury przeszły...
Turecka twierdza - Kani Kula...
... z ładnym widokiem na miasto.
Mam wrażenie, że więcej jest w Czarnogórze kotów niż psów. A psy jak już były, to jakieś takie małe...
Liczne widoki z Kotorskiej Boki ;-)
Tradycja dziwnego umiejscawiania nekrologów trwa. W Czarnogórze wiszą na przystankach autobusowych.
Znów mijamy Perast.
Sveti Stefan o zmroku.
Tu miała znaleźć się relacja z Jeziora Szkoderskiego, a potem z Baru, z Ulcinja... I wszystko to byśmy na pewno zrealizowały, gdyby nie kisza nad kiszami, straszna burza, która budzi mnie przed 3 rano. Zakładamy, że przejdzie, jak wszystkie poprzednie, mamy przecież sierpień w Czarnogórze, zbieramy wszystkie rzeczy tak, żeby nie dotykały ścian namiotu i drzemiemy, czekając na to, aż pioruny przestaną walić nam centralnie nad głową. Jakieś półtorej godziny później sprawdzam ręką stan ścianki namiotu: przemaka już, czy nie? Namiot stoi chyba tylko dzięki pomocy sąsiada, który wbił nam śledzie młotkiem. Trochę naciągnął wilgocią, ale... ale czemu, kiedy dotykam podłogi namiotu, to nie czuję ziemi pod spodem? Daję znać K. i po chwili obie macamy nerwowo podłogę. Nie da się ukryć: w międzyczasie kamienne podłoże, na którym rozbijałyśmy namiot, zamieniło się w łóżko wodne. Szybka decyzja: ewakuacja. Jeśli tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono, to razem z K. jesteśmy mistrzyniami w kategorii „nocna ewakuacja z tonącego namiotu”. Jest 4 rano, jakimś cudem przytomnie udaje nam się zapakować do plecaków wszystko. Kiedy otwieram namiot – szok. Nasze sandały pływają w błotnistej zupie z błota i kępek traw. K. podejrzewa, że zalana jest cała Budwa. Uciekamy do jedynego w okolicy dachu, jaki zapewnia ubikacja... K. komentuje: „POWODZIANKI” i skręcamy się jak głupie ze śmiechu ;-) Koło 5 przestaje padać. Wracają nasi sąsiedzi i opowiadają nam o płynącej ulicami miasta wodzie. A ponieważ nie poszłyśmy z nimi na imprezę wieczorem, postanawiają, że musimy napić się z nimi piwa teraz. Koledzy tłumaczą też nam, że zostałyśmy zalane jako jedyne, bo rozbiłyśmy namiot w miejscu, do którego (a raczej: pod które...) zlewały się wszelkie możliwe wody z okolicy. Ma się to wyczucie! Zanim kończymy piwo z sąsiadami, znów zaczyna padać. Zbieramy namiot w strugach deszczu i znów okupujemy kibel. Kolejne rozpogodzenie nadchodzi koło 9 rano. Mamy szczerze dość mokrego wszystkiego, namiotu, pola namiotowego i Budwy. Udaje nam się dojść na dworzec autobusowy, kiedy nadchodzi kolejna burza. Poddajemy się. Strach wypuścić się w dalszą podróż autobusem przy tej pogodzie. Marzy nam się kwatera, dach nad głową, wysuszenie rzeczy i komfort. Postanawiamy wrócić do Herceg Novi i tam spędzić ostatnie dni na spokojnym odpoczynku, plażingu (chociaż trudno uwierzyć w to, że wyjdzie słońce, kiedy pada siódmą godzinę z rzędu), siedzeniu na tyłkach i dochodzeniu do siebie.
Ten akurat plan z powodzeniem udało nam się zrealizować. Deszcz (w większości) pozostał w Budwie. My mamy taras z widokiem na Jadran...
... porośnięty owocami kiwi.
W spokoju suszymy rzeczy i tak zastaje nas koniec urlopu.
Żegnamy się z Adriatykiem...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz