poniedziałek, 31 grudnia 2012

równowaga w związku

Przychodzę do niego wyszczerzona od ucha do ucha.
On: Co tam?
Ja: Jestem zadowolona, najedzona, zrelaksowana, wyspana, wypoczęta, odstresowana i szczęśliwa!
On: O bosz. Teraz to tylko Behemotha mogę włączyć, żeby jakoś zrównoważyć to wyznanie.



Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku! Oby był lepszy!

niedziela, 30 grudnia 2012

święta w Kasince

Święta, Święta i po Świętach... Tyle było czekania, szykowania, telefonów na drugi i trzeci koniec Polski, żeby ogarnąć zjazd mojej rodziny i wspólne świętowanie, pięć dni w górach miało trwać dużo dłużej, a tu już po wszystkim. Zanim zdołuję się czekającym mnie (na szczęście jeszcze nie jutro!) powrotem do pracy i końcem tak wyczekiwanego urlopu, wrzucam trochę zdjęć okołoświątecznych. Na poprawę nastroju :)

Przygotowania przedświąteczne: Miś aktywnie uczestniczy w produkcji bigosu.


Domowy makowiec. Główna siła wykonawcza marudziła, że jej nie wyszedł, ale był pyszny :)


Miś zmęczony przedwyjazdowymi przygotowaniami musiał odpocząć...


Wreszcie wyjechaliśmy! W domu czekała na nas choinka, którą ubieraliśmy tradycyjnie: w wiszące pierniczki, cukierki, bibułkowe łańcuchy, malowane na złoto szyszki... Wszystko home made i hand made!


Przygotowania do Wigilii. To myśmy z Panem Młodszym kleili te mikrouszka i pierogi! (Miś zwątpił i poszedł spać).


Noc Wigilijna. Jest nastrój.


A to już sam dom. Na początku nie byliśmy przekonani, czy będzie fajnie zatrzymywać się w Kasince i czy Beskid Wyspowy to dobry pomysł, ale koniec końców byliśmy zadowoleni. Do Kasinki dojeżdża się łatwo i szybko Zakopianką, potem droga też idzie szybko. Wieś leży jednak na tyle daleko od „cywilizacji”, że można spokojnie odpocząć bez szumu samochodów w tle. A sam dom, który wynajęliśmy, leży wysoko, na zboczu, na końcu wsi. Co prawda, jak się okazało, nawet przy nędznej zimie wjazd tam bez łańcuchów nie jest możliwy, za to cisza i spokój gwarantowane. A tego przecież szukaliśmy.


Danilo Kis, mnóstwo powieści z Czarnego, Hugh Laurie, Ferdynand Wspaniały i Hardt Negri. To tylko część książek, które z przyjemnością zabralibyśmy z Kasinki na pamiątkę... ;) Taka biblioteka to rzadkość w ogóle, a w górskich domach na wynajem chyba w ogóle się nie zdarza! Nic dziwnego, że wpadliśmy w dziki entuzjazm na widok tych półek stojących na korytarzu i oboje zapragnęliśmy wejść w posiadanie całego domu :)



Z uwagi na obecność Misia, dostaliśmy pokój największy i chyba też najwypaśniejszy. Z kominka niestety nie udało się skorzystać, chociaż bardzo tego chcieliśmy. Połączenie odwilży, dodatnich temperatur i niezawodnego ogrzewania sprawiło, że po domu chodziliśmy w t-shirtach. Siedzenie przy rozpalonym kominku byłoby już nadmiarem szczęścia. Za to mieliśmy wyjście na gigantyczny taras, na którym latem na pewno przyjemnie się siedzi...


...a pod oknem z pięknym widokiem na Szczebel stał stół zapraszający do pracy i lektury (i podziwiania naszego prezentu).



Takie cuda meblowe się też przytrafiały. Bardzo lubię takie domy, gdzie przez lata, z kolejnymi meblami, sprzętami i bibelotami narasta historia, ciągle stoją pamiątkowe kredensy, stare odbiorniki radiowe, obrazy i zdjęcia, stopniowo uzupełniane coraz nowszymi nabytkami. 


Miś też polubił taras.


Ciekawostki lokalne: łańcuchy samochodowe w Kasince (w Bazie Lubogoszcz).


Pejzaże zimowe z pierwszych dni spacerów, jeszcze przed odwilżą...





... i po odwilży. Miś, tradycyjnie, horyzont muskał smutnym wzrokiem swym.



Ten wpis sporo zawdzięcza Raffiemu i Hani, którym dziękuję za zdjęcia (nr 1, 2, 3, 5, 6, 9, 13, 16, 17,18), wspólne „procesowanie ticketów”, długie wieczory przy gitarach, makowca, chleb oraz za pragnienie przyjechania do nas z drugiego końca Polski i przywiezienia Mamy z końca trzeciego. 
To gdzie za rok na Święta...? ;)

sobota, 29 grudnia 2012

jak podróże wyobrażone, to tylko z Kaplanem


Kaplan sprawia, że stosunki międzynarodowe stają się tematem fascynującym. Czemu jedne narody nie lubią drugich, ale dogadują się z trzecimi, jak się ma do tego ich historia, geografia, kultura czy sposób sprawowania władzy – u Kaplana wszystko ma znaczenie. Co więcej, argumenty te, spisane przez autora jako jasny wywód (swoją drogą fascynujące jest to, że Kaplan równie klarownie pisze, jak i mówi – podczas spotkania autorskiego jego odpowiedzi zadziwiały precyzją myśli i dyscypliną retoryczną), stają się też zrozumiałe i łatwe do zapamiętania. Kiedy czytałam „Na wschód do Tatarii”, żałowałam, że nie miałam takich nauczycieli ani podręczników w szkole. Że nikt, mówiąc o Cesarstwie Rzymskim, Bizancjum czy Imperium Osmańskim, nie wskazał przykładowo na znaczenie, jakie wytyczone wtedy strefy wpływów mają dla późniejszej historii i kultury z pozoru tak bliskich sobie państw jak Serbia i Chorwacja. Że wreszcie te zaszłości historyczne będą decydować o polityce i historii współczesnej.



Kiedy czytam książki Kaplana, chciałabym rzucić wszystko i ruszyć razem z nim w podróż, jechać coraz dalej i samej móc oglądać zmiany pejzażu, ludzi, kultury. Kaplan rozpoczyna swoją podróż na Węgrzech. Jedzie przez Rumunię, Bułgarię, Turcję na Bliski Wschód – najpierw na południe, w stronę Izraela, potem na wschód, do Turkmenistanu. Co ważne, jego podróż łączy czas z przestrzenią. Autor unika samolotów. Mozolne przemierzanie kolejnych kilometrów, mniej lub bardziej skomplikowane pokonywanie granic, pozwala mu dostrzec kolejne mikrozmiany między sąsiadującymi ze sobą krajami. Jako czytelnik mam wrażenie nie tylko podróżowania razem z autorem, ale też pełnego zrozumienia zależności między poszczególnymi odwiedzanymi przez niego miejscami, panujących w nich stosunków społecznych, obyczajowości, nastrojów.

Kaplan swoją podróż z Europy do Tatarii odbył w końcówce lat 90. Wiele się od tej pory zmieniło, nie wszystkie diagnozy autora okazały się też trafne (ocenił m.in. spór Palestyny z Izraelem jako nieinteresujący, bo z przewidywalnym zakończeniem, jakim miał być pokojowy – choć trudny – rozwód obu nacji. Po ponad dziesięciu latach widać, jak bardzo się mylił) – a mimo to nadal uwielbiam podróżować z Kaplanem! 

czwartek, 27 grudnia 2012

leśnie


Idziemy przez las. Sosnowy. Mi od razu się kojarzy.
Ja: Ja sosna. Ja sosna.
On: Ja grab. Ja grab.
Ja: No, ty to już sobie faktycznie nagrabiłeś...
On: Też! Sośnicka się znalazła!

piątek, 21 grudnia 2012

inspirujący „Bóg urojony”


„Odkryłem, że całkiem dobrą strategią, gdy ktoś pyta mnie, czy jestem ateistą, jest uświadomić mu, że on również jest ateistą, wszak nie wierzy w Zeusa, Apollona, Amona Ra, Mitrę, Baala, Thora, Wotana, Złotego Cielca ani w Latającego Potwora Spaghetti. Ja po prostu poszedłem o jednego boga dalej”. (Richard Dawkins, „Bóg urojony”).

Znowu ktoś powoływał się na Dawkinsa – tym razem Michał Heller w rozmowie dla „Książek”. Uznałam, że czas najwyższy coś z tym zrobić, zrozumieć, czemu ciągle ktoś się na niego powołuje i w ogóle, o co z tym fenomenem Dawkinsa chodzi. Sięgnęłam zatem po „Boga urojonego”, chociaż trochę bałam się tej książki: wielka, sześćsetstronicowa rozprawa o nieistnieniu Boga? Brzmiało groźnie. Nie taki jednak Dawkins straszny. „Bóg urojony” powstał w określonym celu, który pewnie można by nazwać „promocją ateizmu” i od razu powiem, że jest to promocja udana. Dawkins jest naukowcem inteligentnym, dalekim od stereotypowego, niekomunikatywnego typa, który poza własną specjalizacją nie widzi świata. Połączenie błyskotliwości, ciętego poczucia humoru i świetnego stylu pisarskiego sprawia, że Dawkinsa czyta się z przyjemnością, a jego argumenty, dalekie od nudnych, teoretycznych, abstrakcyjnych wywodów, łatwo się zapamiętuje. Co ważniejsze, dzieło Dawkinsa nie służy wyłącznie jako dowód, że rację w tym sporze mają ateiści. Samemu faktowi nieistnienia Boga Dawkins poświęca wyłącznie pierwsze rozdziały „Boga urojonego”, gdzie rozprawia się z teologicznymi dowodami istnienia Boga, przeciwstawiając im dowody naukowe. Szczerze mówiąc, nie podejmuję się dyskutować z tą częścią traktatu: nigdy nie rozumiałam dowodów filozoficznych, subtelne średniowieczne rozważania dotyczące istnienia Boga zapewne znalazłyby swoich obrońców w gronie znawców tematu, natomiast Dawkins chwyta się najprostszej metody, retorykę obalając retoryką, pokazując absurd tego sposobu myślenia i przeprowadzania dowodzenia dzisiaj, kiedy zdroworozsądkowy nie-teolog może właściwie tego rodzaju argumentację wyłącznie wyśmiać.



Wielkość „Boga urojonego” nie bierze się jednak wyłącznie z tego, że książka stanowi summę wszystkich argumentów, jakie przytaczają w dyskusjach ateiści, choć jest to niewątpliwie jej zaletą. Zakres dzieła Dawkinsa znacznie przekracza ramy wyznaczone tytułem książki. Autor nie tylko zbiera w jednym miejscu dowody nieistnienia Boga oraz dyskutuje z dowodami jego istnienia, przytaczanymi przez drugą stronę sporu. „Bóg urojony” jest nie tyle dyskusją z każdym światopoglądem zakładającym istnienie Boga, ile dziełem proponującym w jego miejsce światopogląd całkowicie ateistyczny. Dawkinsa nie zadowala stwierdzenie, że z naukowego punktu widzenia istnienie Boga jest nieprawdopodobne; autor idzie dalej: jeśli Boga nie ma, skąd wzięła się religia, jaka jest jej rola w życiu społeczeństw, wreszcie: dlaczego jest szkodliwa? Jeśli nie ma Boga, skąd zatem bierze się moralność? Etyka? Dlaczego pewne przykazania etyczne są dla nas wspólne mimo różnic religijnych?  Ta część książki jest też głosem w polskich sporach o współczesność, gdzie ateista nadal musi udowadniać, ze jest człowiekiem uczciwym, gdzie antykoncepcja jako mordowanie nienarodzonego życia jest dużo większym problemem niż torturowanie zwierząt, czy też gdzie wybór rodziców o niechrzczeniu dziecka może je stygmatyzować na wiele lat jego życia. Tę część połknęłam w całości, z radością uświadamiając sobie, ze Dawkins nie ucieka od wielu pytań ważnych też dla mnie, na które nie umiałam sformułować odpowiedzi lub tylko ją przeczuwałam. Okazuje się, że więcej we mnie z ateisty niż sama to przed sobą przyznawałam...

Szczególnie ujęła mnie kwestia etyki. Dawkins idzie za intuicjami Singera i udowadniając stopniowe „łagodnienie” gatunku ludzkiego, który różne rodzaje przemocy zdążył już odrzucić, zakłada dalszy rozwój etyki zmierzający w stronę łagodzenia cierpienia zwierząt. Dawkins przypisuje taką postawę ewolucjonistom, którzy skłonni są widzieć w pozostałych gatunkach zwierząt naszych braci w ewolucji, istoty, z których wywodzi się gatunek ludzki, w przeciwieństwie do kreacjonistów, którzy rygorystyczne prawa etyczne przykładają wyłącznie do – coraz szerzej pojmowanego – gatunku ludzkiego, co w praktyce oznacza przyznanie praw ludzkich embrionowi i pozbawienie skazanych przez ludzi na cierpienie zwierząt jakichkolwiek praw. Absurd takiego podejścia wyśmiewa Dawkins każąc nam wyobrazić sobie, że nagle zostaje znaleziony jeden z naszych przodków, powiedzmy Australopitek. Jeśli jesteś kreacjonistą, mówi Dawkins, musisz odpowiedzieć sobie na pytanie, czy Australopitek jest człowiekiem i dopiero potem będziesz wiedział, czy masz traktować go jak człowieka, czy jak zwierzę. Jako ewolucjonista zgadzasz się z tym, że Australopitek jest częścią określonego systemu, jednym z ogniw łączących cię z resztą świata przyrody i jako taki zasługuje na twój szacunek i dobre traktowanie, podobnie jak wszyscy inni, którzy tutaj razem z tobą żyją. O ile nie ze wszystkimi argumentami Dawkinsa się zgadzam (chociaż absolutnie też nie uważam go za fanatyka ateizmu, czy oszołoma – tym bardziej, ze w „Bogu urojonym” jest też część poświęcona kulturowemu znaczeniu Biblii i jej znajomości), o tyle jego rozważania pokazujące dalsze konsekwencje „religijnego” myślenia o świecie i pokazujące rozsądną, racjonalną i etycznie bliską mi alternatywę wobec nich, uwiodły mnie i przekonały do autora.

I chyba nareszcie odważę się przeczytać „Wyzwolenie zwierząt” Singera. Pewnie nie to było głównym celem Dawkinsa, ale szkoda zmarnować tyle inspiracji i myśli, jakie „Bóg urojony” we mnie wyzwolił. Nie wiem, czy jestem ateistą. Nie wiem też, czy jedna książka może kogokolwiek do wiary skłonić lub od niej odwieść. Jestem jednak pewna, że totalny program ateistyczny, zaproponowany przez Dawkinsa jest inspirujący, racjonalny i udowadnia, ze proste przeciwstawienie człowieka religijnego, któremu nieobca jest metafizyka, transcendencja i wrażliwość – ateiście, pozbawionemu „uczuć wyższych”, a zatem w pewien sposób wybrakowanemu, niepełnemu jako człowiekowi, pozbawionemu jakieś istotnej części – przestało być aktualne.


poniedziałek, 17 grudnia 2012

ja pierniczę, ty pierniczysz...

Jeszcze cztery dni w pracy i nareszcie! Urlop świąteczny. W ciągu najbliższych dni jeszcze parę rzeczy musimy ogarnąć, zatem jedyną szansę na świąteczne pieczenie pierniczków mieliśmy w weekend. Szansę wykorzystaliśmy i pierniczyliśmy cały niedzielny wieczór. Zdaje się, że niezawodny przepis Kindżała znów się sprawdził, ale to będzie można ocenić w pełni dopiero za parę dni :) 

A pierniczki według niezawodnego przepisu Kindżała robi się tak:

Rozpuszczamy w rondelku 2 czubate łyżki miodu i wlewamy je do miski z 2 szklankami mąki. Mieszamy łyżką, a następnie dodajemy 1 jajko, 3/4 szklanki cukru, 2 łyżeczki przyprawy do pierników, płaską łyżeczkę cynamonu, 6 dkg masła i 1 płaską łyżeczkę sody oczyszczonej. Z tego zagniatamy ciasto.



Następnie ciasto wałkujemy:


Zbieramy co fajniejsze foremki do ciastek:


I wykrawamy pierniczki:



Pierniczki smarujemy rozbełtanym jajkiem i posypujemy orzechami, rodzynkami, czekoladą, posypką... co mamy w kuchni:


I pieczemy 15-20 minut w 180C:


Takie nam wyszły!


niedziela, 16 grudnia 2012

„Pasja życia” van Gogha

Po „Pasję życia” Irvinga Stone’a sięgałam, znając lepiej obrazy van Gogha niż jego biografię, którą zainteresowałam się raz i przelotnie, podczas krótkiego przystanku w Arles. Kojarzyłam zatem, że Arles (w którym zresztą nie pozostał żaden autentyczny ślad pobytu artysty, bo dom, w którym mieszkał, został zniszczony), że obcięte ucho i że bez brata to by van Gogha w ogóle nie było.

Stone'owi udało się połączyć mit artysty, jego dzieło i świadectwa historyczne (przede wszystkim ogromna korespondencja, wymieniana przez całe życie z bratem Theo, zarazem najbliższym przyjacielem Vincenta) w spójne i przekonujące dzieło. Van Gogha poznajemy w Londynie, gdzie jako dwudziestoletni, małomówny i szorstki w obyciu chłopak zajmuje się sprzedażą reprodukcji i obrazów. Jesteśmy świadkami jego pierwszych porażek: zawodu miłosnego, rezygnacji z kolejnych marzeń, braku pieniędzy. Van Gogh jest u Stone'a od samego początku trochę aspołeczny, pozbawiony umiejętności zjednywania sobie ludzi. Sympatię czytelnika zdobywa żelazną konsekwencją i tytułową pasją życia. To ona każe mu angażować wszystkie swoje siły w kolejno podejmowane przez niego zawody, w których upatrywał sens życia: handel obrazami, kaznodzieja w biednej górniczej osadzie, wreszcie malarz. Pasja, z jaką oddaje się kolejnym zajęciom, oddala go od myśli o zarabianiu pieniędzy (przez te wszystkie lata utrzymywał go Theo), o uporządkowaniu swojego życia, podporządkowania się społecznie przyjętym normom. Stone prowadzi nas przez kolejne miejsca pobytu artysty i kolejne lata jego życia, kiedy wypracowywał swój warsztat i udoskonalał swój stylu kolejno w Hadze, Neunen, Paryżu  cały czas niezaakceptowany przez akademickich malarzy i krytyków. Do ostatecznego ukształtowania się stylu van Gogha, kolorystyki i kreski, które rozpozna dziś nawet największy laik w zakresie malarstwa, dochodzi w Arles. Gwałtowna erupcja artystyczna (w ciągu ponad rocznego pobytu na południu Francji powstała większość dzieł van Gogha) stopniowo doprowadza Vincenta do szaleństwa i samobójstwa.





Pewnie dzisiaj (książka powstała w latach 30. XX wieku) stan wiedzy o van Goghu jest inny: pojawiają się podejrzenia o syfilis, chorobę psychiczną, epilepsję, zabójstwo jako przyczynę śmierci. Stone swobodnie wybiera z tych wątków te elementy, które uważa za prawdopodobne. „Pasja życia” jest beletrystyką, nie literaturą faktu. Nawet jeśli pomija jakieś encyklopedyczne fakty, to broni się przekonującym portretem psychologicznym artysty, tłumaczy jego dzieło, niespokojną kreskę, intensywny kolor, deliryczne kształty, prostotę tematu. Trafnie i wiarygodnie przedstawia także epokę: koniec XIX wieku w tradycjonalistycznej Holandii oraz czasy moderny w Paryżu, lejący się litrami absynt, nocne spotkania artystów, spory i przyjaźnie z innymi malarzami: Lautrekiem, Gauguinem, Cezannem, Seuratem.

czwartek, 13 grudnia 2012

„Kochankowie z Księżyca”, historia z Wenus

Mam kłopot z pisaniem o tym filmie. Nie, żeby mi się nie podobał – przeciwnie, jest perfekcyjnie zrobiony, świetne zdjęcia, super grają dzieciaki, fantastycznie dorośli, a do tego na jednym planie spotykają się Bill Murray, Bruce Willis, Edward Norton i Frances McDormand, i jeszcze Tilda Swinton pojawia się na chwilę w pięknej roli Opieki Społecznej, więc naprawdę czego chcieć więcej. W warstwie muzycznej Benjamin Britten miesza się z muzycznymi klasykami z lat 60. Miodzio konceptualne i realizacyjne. W czym zatem kłopot? „Kochankowie z Księżyca” wymykają się prostej kategoryzacji, stereotypom i oczekiwaniom. Mówiąc krótko, nie widziałam żadnego filmu, z którym mogłabym „Kochanków” porównać, więc ciężko to szybko i zgrabnie nazwać i podsumować. No bo jak mówię, że nowy Bond jest spod znaku „Doktora No”, a nie „Casino Royale” to wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. A z „Kochankami” tak łatwo już nie jest, bo ani to romans, ani dramat obyczajowy, ani komedia, chociaż po trochu wszystkiego tu weszło.

Historia jest prosta: z obozu skautów ucieka chłopiec i zabiera ze sobą dziewczynę. Szukają ich rodzice dziewczyny (Frances McDormand i Bill Murray), skauci ze swoim przełożonym (Edward Norton) i gamoniowaty policjant (Bruce Willis). Od pierwszych kadrów urzekł mnie sposób kręcenia: akcja „Kochanków” dzieje się na małej wyspie, nieprawdopodobnie urokliwej. Malownicze domki, pasiasta, biało-czerwona latarnia morska na skałach, nietypowe wnętrza. Niby realistyczne, ale tak doskonale malarsko wykadrowane, tak miłe, ciepłe i przyjazne, że też – jednocześnie – sztuczne (nie bez znaczenia jest też efekt optyczny – ciepłe i postarzałe barwy, rodem z Instagramu). Sztuczność jest też zresztą kluczem do tego świata. Wszystko jest tu prawie realistyczne, ale i przerysowane: kadry, bohaterowie, kolejne zdarzenia. Przez to losy małych uciekinierów wciągają, ale ich dramaty (chłopiec jest sierotą, dziewczynka – „trudnym dzieckiem”, oboje nie dogadują się z rówieśnikami, dlatego zaprzyjaźniają się i postanawiają uciec z domu) nie popadają w realistyczny banał opowieści o trudnym dojrzewaniu. Śmiertelnie poważni mali bohaterowie, zagapieni w świat dorosłych i powtarzający podpatrzone i podsłuchane w nim miłosne wyznania, nieudolnie – a przez to jakoś wzruszająco i śmiesznie zarazem – usiłują przełożyć je na swoje życie. Mają po dwanaście lat, to raczej dzieci niż nastolatki, niewinne i próbujące powtórzyć gesty dorosłych, nadać życiu sens swoją miłością” (a może miłością?). Trudno tej opowieści o wielkim romansie dziecięcym nie brać w cudzysłów, nie bawić się nią. Właśnie balansując między powagą a groteską, dystansem i wzruszeniem, udaje się Andersonowi ocalić tę historię, bawić się nią i bawić nią widza. Bo przy tych wszystkich smaczkach realizatorskich i przy tym temacie – film jest po prostu inteligentnie zabawny. Duża w tym zasługa dorosłych gwiazdorskich aktorów: Bill Murray jako starzejący się ojciec rodziny, Frances McDormand jako zagoniona matka romansująca ze smutnym prowincjonalnym gliniarzem (cudowny Bruce Willis), Edward Norton jako zastępowy skautów i Tilda Swinton w roli zimnej Opieki Społecznej – wszyscy grają role w zgodzie ze swoim stereotypowym emploi, ale dostosowując się do konwencji filmu, bawią się nimi.

Pozbawione uśmiechu dzieci, slapstickowi dorośli, melancholia połowy lat 60, podkreślona anachronicznymi kadrami, klasyk współczesnej muzyki poważnej jako autor znacznej części brzmień wykorzystanych  w filmie. Ciągle nie rozumiem, jak to możliwe, że to obłędne połączenie się udało, i to tak perfekcyjnie…



"Moonrise Kingdom", reż Wes Anderson (2012)

środa, 12 grudnia 2012

bolek i lolek


Padł w rozmowie temat Bolka i Lolka. 
On: A Lolek to od czego?
Ja: Od Lolesław. (po chwili) No, od Anatola.
On: Czyli Bolek i Lolek teraz to Bolesław i Anatol! a Tola od czego będzie? Od Anatolii?

wtorek, 11 grudnia 2012

złośliwie i w dialogach: „Take This Waltz”


Oglądaliśmy w domu, więc można było gadać przy okazji. Szybko nazwaliśmy główne typy: neurotyczna żona, pyknikowaty mąż i rikszarz-onanista (nie, że prawdziwy onanista, ale te podkrążone oczy! stereotyp sam przychodzi do głowy).

Ona po 5 latach małżeństwa nudzi się z Pyknikowatym, autorem książek kucharskich o gotowaniu kurczaka. Wtedy pojawia się Rikszarz, Ona wreszcie ma z kim rozmawiać, po czym przeżywa dramat, boby chciała, ale morale jej nie pozwala.

Ja: Może żebyś ty zarabiał kupę kasy na dom, a ja bym nic nie musiała robić całymi dniami, to miałabym takie problemy.
On: Zostawiłabyś mnie dla rikszarza?!


Po godzinie rąbanych siekierą metafor pokroju Ona z Pyknikowatym całują się przez szybę (symbol braku komunikacji), Ona z Rikszarzem cudownie bawią się na karuzeli, po czym kończy się muzyka, zapalają się światła i nastaje smutek realizmu (symbol, że ich zauroczenie też przeminie i zacznie się zwyczajne życie), odpadamy. Sprawdzamy, ile do końca. Pół godziny.

On: A może teraz już będzie pół godziny napisów?


Po filmie.

Ja: To było bardziej wyrafinowane niż „Cafe del Flore”*. (po chwili) Miało więcej filtrów.

*„Cafe del Flore” – jeden z tych filmów, które zaczęliśmy oglądać i polegliśmy w połowie.


„Take This Waltz”, reż. Sarah Polley, 2011.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

pierwszy zimowy weekend

Ostatni weekend nareszcie udało się spędzić w całości poza Krakowem. W sobotę wzięliśmy udział w dogowisku (za zaproszenie i gościnę bardzo dziękujemy!). Psiarzy nie odstraszył nawet trzaskający mróz. Byliśmy więc świadkami bliskiego spotkania doga niemieckiego z dalmatyńczykami („i napisz, że to zdjęcie poglądowe do odróżniania doga arlekina od dalmatyńczyka” grzmi Pan Młodszy. No to piszę):


 Mamy też zdjęcie służące do odróżniania doga niemieckiego od sarny. To są sarny:


A to już psie piękności:


Misia niestety nie mogliśmy puścić, więc tęsknym wzrokiem spoglądał na kolegów:


Słodziak:


Miś poszalał sobie za to na drugi dzień na spacerku:


Nie wiem tylko, czy był aż tak niewybiegany, czy też nie chciał dać się zmóc mrozowi:



A pejzaż już był zimowy:


Robiliśmy sobie głupie zdjęcia z ręki:


A Miś ganiał jak oszalały:



Chyba się wreszcie zmęczył?


sobota, 8 grudnia 2012

mogło być lepiej: „Darkroom”


Fajnie czasem sobie coś przeczytać, niezobowiązującego, lekkiego i sympatycznego. I żeby jeszcze nastrój poprawiało, szczególnie kiedy do książki zaglądam przy porannej herbacie, przed wyjściem do pracy. Na taką „ciężko ranną” książkę wybrałam sobie ostatnio „Darkroom” Chorwatki Rujany Jeger i... trochę się zawiodłam. Z „Darkroomem” spotkałam się raz, lata temu, kiedy książka dopiero wchodziła na polski rynek. Na jej podstawie powstał scenariusz teatralny (autorstwa Przemysława Wojcieszka, grany potem w Polonii) i brałam udział w jego próbie czytanej. Wojcieszek genialnie przeniósł akcję „Darkroomu” w polskie realia, całą opowieść zagęścił, nadał jej fabularną spójność i wydobył obecne też w książce (choć mniej eksponowane) poczucie humoru.

„Darkroom” książkowy to nadal zabawna opowieść rodzinna, w której drobne utarczki językowe wielopokoleniowej rodziny krzyżują się z jej jugosłowiańską historią i zupełnie niedopasowaną do niej współczesnością emigrantów żyjących w Wiedniu. Mamy więc Wiedeń i Zagrzeb, wspominającego ustaszów dziadka i przyjaciela wnuczki, geja, wnuka Serba i muzułmanki, bombardowanie Belgradu i wizytę w darkroomie.




Podczas lektury okazało się, że książka ma kilka wad, których scenariusz był już pozbawiony (przede wszystkim scenariusz zmienił konstrukcję powieści, chaotyczna wielowątkowość przypominająca przypadkowe zapiski wspomnieniowe na dłuższą metę drażni), nie wywołuje też dzikich napadów śmiechu (chociaż trzeba pamiętać, że podczas próby swoje robi interpretacja aktorska), ale w paru miejscach i tak można się uśmiechnąć:

„Życie jest jak darkroom, mówi Krystian. Nigdy nie wiesz, kto i w jaki sposób cię wydyma, ani też kogo ty wydymasz i jak. Ale to zbyt podniecające, żeby ot tak, po prostu wyjść”.

„A zatem, mówi Krystian, pieprzyłem się wczoraj na łóżku wodnym. Tyle że tamten się pospieszył i pierwszy zadarł nogi, więc to ja musiałem wziąć się do roboty. Ale po kilku ruchach powstały fale, najprawdziwsze w świecie, i zaczęły mną rzucać jak tzatziki. Tzatziki to sałatka z ogórka z jogurtem, wtrącam się ja, wieczna prenumeratorka magazynu National Geographic. Tsunami, Krystian, tsunami”.

czwartek, 6 grudnia 2012

liczy, liczy i rachuje...


Napadło mnie namówić go na wyznania:
Ja: A lubisz mnie jeszcze...?
On: Po pięciu latach... czy tam ilu, nigdy nie wiem...
Ja: Nie wyjdę za ciebie!
On: Toteż ja ci tego nawet nie proponuję...

A miałam powiedzieć, że nie wyjdę za ciebie, bo będziesz notorycznie zapominał o rocznicach, ale wszedł mi w słowo. A potem przysłał mi takie (znalezione na fejsie):


No właśnie :)

wtorek, 4 grudnia 2012

o facetach, ale nie tylko dla nich: „Mój rower”

Jeśli jest dwóch ojców i dwóch synów, a każdy ojciec ma jednego syna, to ilu bohaterów ma film „Mój rower”?

Policzmy. Jest dziadek (Michał Urbaniak) – emerytowany jazzman-chałturnik, pogodnie akceptujący własną starość i na różne sposoby omijający zakaz picia alkoholu. Jest jego syn (Artur Żmijewski) – wirtuoz fortepianu, typ zasadniczy i mieszkający w Berlinie. Jest wreszcie jego wnuk, syn syna (Krzysztof Chodorowski), dorastający chłopak, który po rozwodzie rodziców zamieszkał z matką w Londynie. Okazją do spotkania tych trzech panów jest pobyt w szpitalu dziadka oraz ujawnienie faktu, że jego żona, siedemdziesięcioletnia seniorka rodu, opuściła go. Wyruszają zatem na poszukiwanie żony/matki/babci, a wymuszona podróżą bliskość ujawnia to, co przeczuwamy od początku: panowie, łagodnie rzecz ujmując, nie przepadają za sobą. Na każdej linii ojciec-syn aż kipi od niewypowiedzianych emocji, latami ukrywanego żalu, o nieobecność, o zawiedzenie zaufania, o chłód, o brak wsparcia. Na szczęście z tych problemów mniej lub bardziej bliskich każdemu widzowi Trzaskalski nie stara się zrobić ciężkiej, rodzinnej psychodramy. Emocjonalne kłopoty swoich bohaterów puentuje z żartobliwym dystansem, dużo jest tu ciepłego poczucia humoru, koniec końców akceptujemy tych ludzi takimi, jakimi są, mają wady, ale na swój sposób są sympatyczni, kibicujemy im wszystkim, włącznie z drętwym ojcem, który chciałby narzucić swoją wolę zarówno dziadkowi, jak i wnukowi. Trochę za dużo w „Moim rowerze” poetyckich obrazów przyrody, ale nawet mimo tych czasem zbędnych wstawek film jest udany i zabawny, bez zadęcia, idealny na poprawę nastroju w jesienny wieczór.

Jeszcze jedna uwaga na marginesie: Trzaskalski ma niesamowitego nosa do ludzi, których wyciąga z życia i wrzuca na plan filmowy, nie po to, żeby grali jakąś rolę, ale żeby byli sobą – tyle, że w jego scenariuszu. W „Edim” taką postacią był Henryk Gołębiewski, w „Moim rowerze” – Michał Urbaniak. Znany jazzman nie ukrywa, że postać dziadka Władka jest mu bliska, że rozumie błędy, jakie popełnił jego bohater. Urbaniak właściwie nie musi w tym filmie niczego grać, po prostu jest – ze zmarszczkami na twarzy, z nadwagą, ale i z całym swoim wdziękiem charyzmatycznego muzyka.



„Mój rower”, reż. Piotr Trzaskalski, 2012 


poniedziałek, 3 grudnia 2012

fotografia pod psem


Za każdym razem, kiedy oglądam fotografie zwierząt, zastanawiam się, jak ludzie to robią? Jak robią te wszystkie zdjęcia, na których zwierzaki (same lub z właścicielami) wyglądają statecznie i elegancko. Rozumiem jeszcze sesje studyjne, bo jest nadzieja na to, że pies po godzinie węszenia po kątach postanowi jednak postać chwilę w miejscu, ale zdjęcia w plenerze? Regularnie pstrykam foty Misiowi na spacerach i koniec końców do użytku publicznego nadaje się jakiś promil zrobionych fotografii.

No bo na przykład Miś postanawia udowodnić, że w głębi duszy jest jamnikiem. Albo wężem:


 Albo nagle upodabnia się do nietoperza:



Albo do kangura:



Albo uwieczniony na zdjęciu wygląda jak potwór, ogarnięty szałem i zagrażający życiu ludzi (no, obiektywowi na pewno):



Albo bawi się w chowanego i mamy kadr z cyklu „kto szybciej znajdzie Misia na tym zdjęciu?”:



Czasem w ujarzmieniu tej energii na potrzeby fotografa bywa przydatny Pan i rezultaty są całkiem zadowalające:



Ale po chwili i tak szalone dozio wpada w galop i wraca, zadowolone i... z klepniętymi do tyłu uszami:



Jak już jakimś cudem nie wybiegnie z kadru, zmieści się w nim całości, będzie ostry i bez przerażających większość ludzi póz, to zacznie inochodzić:



W związku z czym najbezpieczniejsze zdjęcia z Misiem to te, na których snuje się, romantycznie ukazując swoją smutną stronę, a ja mam nadzieję, że melancholijny pejzaż z drogą uciekającą w głąb kadru jakoś może obroni tę koncepcję:



No bo żeby chciało mu się stanąć i zapozować, to nigdy w życiu! 


Wszystkie malownicze pozy Miś przybrał podczas jednego weekendowego spacerku.
Podczas powstawania zdjęć jakimś cudem nie ucierpiała żadna istota dwu- ani czteronożna.