piątek, 28 czerwca 2013

rzeczy, które posiadają ludzi

Najpierw chciałam mieć tę książkę, potem trochę się nią rozczarowałam, a na koniec nie mogłam się od niej oderwać. „Zając o bursztynowych oczach” spodoba się przede wszystkim miłośnikom takiej niespiesznej, wspomnieniowo-historycznej prozy, w której historia rodziny splata się z historią, jakiej uczymy się w szkołach. To typ pisarstwa, który kojarzy mi się ze świetnie udokumentowanymi, erudycyjnymi pracami Joanny Olczak-Ronikier. Podstawowa różnica dotyczy skali. Edmund de Waal pisze o przodkach: któryś był jednym z pierwowzorów Swanna z „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta, inny posiadał firmę, która ostatecznie stała się znana pod nazwą Deutsche Banku. Tak, mówimy o ludziach, których fortuna, znajomości i możliwości rozciągały się od Odessy po Paryż. Tyle, że w przeciwieństwie do dużo bardziej znanych Rotschildów, rodzina Ephrussich w wyniku błędnych decyzji finansowych, przedwojennych antysemickich ustaw oraz wojennej zawieruchy, utraciła właściwie wszystko.



Współcześni potomkowie zamożnego i znanego rodu zachowali nieliczne pamiątki z okresu świetności rodziny. Jedną z nich jest bezcenna (jak się miało po latach okazać) kolekcja dwustu sześćdziesięciu czterech netsuke, japońskich miniaturowych figurek, wykonywanych najczęściej z drewna i kości słoniowej. Zafascynowany urodą tych maleńkich, perfekcyjnie wykonanych rzeźb, Edmund de Waal, ich obecny właściciel i potomek rodziny Ephrussich, postanowił odtworzyć ich historię od chwili, kiedy znalazły się w rękach jego przodków. Cofa się zatem do połowy dziewiętnastego wieku, rekonstruuje losy swojej rodziny, odwiedza ich dawne posiadłości, wertuje książki i gazety z epoki, chcąc zrozumieć i poczuć to, co mogli myśleć i czuć wcześniejsi właściciele netsuke. De Waal jest wnikliwy i wrażliwy na szczegóły, umie też plastycznie oddać nastrój zmieniających się czasów. Co więcej, tak się złożyło, że kolekcja figurek wędrowała po świecie z kolejnymi właścicielami. Te przystanki zbiegają się ze stopniowym upadkiem rodzinnej fortuny oraz z kluczowymi punktami historii. Zaczyna się zatem bajkowym, mitycznym niemal obrazem paryskiego fin de siècle'u, ogarniętego fascynacją sztuką japońską i pierwszym antysemickim zgrzytem, jaki przyniosła sprawa Dreyfussa. Z początkiem dwudziestego wieku kolekcja zmienia właściciela i miejsce. Jesteśmy w Wiedniu. Śledzimy losy Ephrussich u schyłku CK Monarchii, podczas pierwszej wojny światowej, narastającego po dojściu Hitlera do władzy antysemityzmu oraz Anschlussu Austrii, równoznacznego z wprowadzeniem ustaw norymberskich i utratą całego majątku na korzyść Rzeszy. Członkowie dużej, rozrzuconej po świecie rodziny uciekają do Ameryki, Szwajcarii, Anglii. Dochodzi też do zmiany obyczajowej: jedyny męski potomek zamiast wdrażać się do zawodu bankiera i wżenić w kolejną zamożną rodzinę, postanawia szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych jako projektant mody, nie ukrywa też swojej odmiennej orientacji seksualnej... To właśnie razem z nim cudem odzyskana po wojnie kolekcja, wykradziona hitlerowcom przez służącą, powraca do okupowanej przez Amerykę Japonii. Tam po raz pierwszy z figurkami zetknie się sam autor, a także kolejny właściciel netsuke.

Edmund de Waal jest krytykiem i historykiem sztuki oraz artystą ceramikiem. Pewnie dlatego postrzega i opisuje losy Ephrussich oraz netsuke zmysłowo. Otaczające jego przodków dzieła sztuki to nie tylko abstrakcyjne kolekcje, ale rzeczy o określonej wadze, kształcie, fakturze, tworzące określony nastrój miejsc, i przez to stających się częścią osobowości swoich właścicieli. Równie ważny dla niego jest duch czasu, który próbuje zrekonstruować, jak i próba odtworzenia miejsc, gdzie kolejni właściciele ustawiali kolekcję. Z jakimi przedmiotami sąsiadowały netsuke? Co to może mówić o ich właścicielu? Kto mógł brać do ręki te wdzięczne, maleńkie przedmioty, bawić się nimi, doceniać ich filigranową urodę?

Trudno jednym tchem wyliczyć wszystkie tematy tej książki. Między biografią a historią, które z detektywistycznym zacięciem próbuje opisać de Waal, jest miejsce na detale obyczajowe, przyjrzenie się codziennemu życiu w Paryżu i w Wiedniu, refleksję nad upływającym czasem.

Edmund de Waal „Zając o bursztynowych oczach. Historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie”, tłum. Elżbieta Jasińska, Wydawnictwo Czarne, 2013.

czwartek, 27 czerwca 2013

Suwalszczyzna, dni 10-11: spływ Rospudą, plażowanie nad Wigrami

Zawiesiłam się. Koniec urlopu okazał się dużo bardziej przygodowy niż jego początek, powrót do domu emocjonujący i zakończony spektakularnym wyrwaniem nam wężyka (czy czegoś w tym stylu) pod kuchennym zlewem godzinę po powrocie do domu, dzięki czemu cudem udało nam się ocalić wszystko przed zalaniem wodą... A powrót do pracy i związany z tym pourlopowy dół sprawiły, że nie miałam czasu ani nastroju na przeglądanie wakacyjnych zdjęć i uzupełnianie wpisów. Na horyzoncie pojawił się jednak piątek, humor jakby lepszy, więc zmobilizowałam się i uzupełniam fotorelację z naszych ostatnich dwóch wakacyjnych dni na Suwalszczyźnie.

Dzień przedostatni wypełnił nam jednodniowy spływ Rospudą. Miało być od Małych Raczek do Świętego Miejsca, ale szło nam dobrze (a przynajmniej przez jakiś czas tak się nam wydawało...), więc przedłużyliśmy jeszcze o 5 kilometrów. Na szczęście była pogoda!

Jest sprzęt:


Po raz 96190689761890178075368 zaliczamy z Panem Młodszym brzeg :)



Na spływie zaczęło się nasze szczęście w nieszczęściu. Wtedy na tyle pechowo zniósł nas nurt, że kajak bokiem zaczął nabierać wody, musieliśmy zatem dobić do brzegu, jak by on w tym momencie nie był nieprzyjazny i ratować siebie, kajak i dobytek, co chwilę upadając na stromym i mulistym w tym miejscu dnie rzeki. Gdzie tu szczęście? Przemokło mi wtedy literalnie wszystko poza telefonem komórkowym, pieniędzmi i aparatem fotograficznym z nowymi szkłami!


Uroczysko Święte Miejsce. Chwila przerwy i wytchnienia w walkach z żywiołem :)



Tak niewinnie i łagodnie wygląda ta naprawdę rwąca w pewnych odcinkach rzeka!





Następnego dnia upał był już niemiłosierny. Poczekaliśmy do popołudnia i pojechaliśmy plażować nad Wigry. Niektórzy nawet się kąpali...


... chociaż w tym samym czasie inni z przerażeniem obserwowali te poczynania z brzegu...


... a nawet wpadali w histeryczny galop...




Na szczęście, kiedy wyszłam z wody, Miś się uspokoił, poznał mnie i w końcu mógł odpocząć (a nie pilnować tych nieodpowiedzialnych ludzi, którzy nie wiadomo co robią w tej wodzie daleko ode mnie).


I zapanował smuteczek, bo na drugi dzień już wracaliśmy do domu...




wtorek, 18 czerwca 2013

Suwalszczyzna, dzień 9: Puszcza Romincka i okolice

Ale się działo! Dziś było przygodowo :-)
Wszystko zaczęło się rano, kiedy na porannym spacerku kruk nakrakał na Pana Młodszego i Misia. Podobno skakał za nimi przez parę metrów i krzyczał, potem usiadł na gałęzi i dalej krakał. No i wykrakał...

Na początek ruszyliśmy śladami starych torów kolejowych. Ich najbardziej znaną częścią są obecnie wiadukty w Stańczykach, przygotowane na przyjmowanie turystów, zabezpieczone i wygodne do przejścia. Byliśmy tam rok temu, zatem teraz zdecydowaliśmy się na obejrzenie mniej znanych pozostałości. Jedną z nich jest wiadukt w Kiepojciach. Trafić do niego łatwo, wejście jest dzikie (jak Stańczyki przed laty). Sam wiadukt to ładny element krajobrazu; na pewno mniej spektakularny od wiaduktów w Stańczykach, ale wart obejrzenia.



Udało się nam też wejść na sam wiadukt:



W tym nasłonecznionym miejscu rosły stadami wielkie, dojrzałe, słodkie poziomki. Jeszcze tak dobrych nie jedliśmy w tym roku.



Z Kiepojciów pojechaliśmy do Bludzi, gdzie z dziewiętnastowiecznego zespołu parkowo-pałacowego ostał się tylko park. Pałac został rozebrany po wojnie, dziś zobaczyć można tylko dawne zabudowania folwarczne i pozostałość parku. Niestety, w parku nie zostały wytyczone żadne ścieżki, ciężko jest przejść przez gęste krzaki, zabytkowego dębu o czteroipółmetrowym obwodzie pnia też się tylko domyślaliśmy. Niestety, Bludzie nie są gotowe na przyjęcie nawet tak alternatywnych turystów, jak my; dużo ciekawszy i przyjemniejszy jest spacer po dawnym parku przy pałacu Paca w Dowspudzie (a na pewno nie błądzi się tam zastanawiając się, w którą stronę ruszyć, żeby cokolwiek obejrzeć).

W Bludziach zachowała się ładna aleja lipowa...


... i dziewiętnastowieczne zabudowania folwarczne:


Z samej miejscowości mieliśmy blisko do mostów nad Bludzią. To też część linii kolejowej, z której słyną Smolniki. Wydawało nam się, że dojazd do mostów nie jest skomplikowany, ale zmieniliśmy zdanie, kiedy nagle wiejska droga skończyła się w gospodarstwie domowym... Na szczęście sympatyczny pan gospodarz pozwolił nam przejść przez swoje pola, żeby zobaczyć mosty (do których, jak się okazuje, nie ma dojazdu: szkoda, bo są niewiele mniejsze od wiaduktów w Smolnikach, równie uroczo/absurdalnie pojawiają się w środku wiejskiego pejzażu, ale pewnie nie zostaną za szybko kolejną atrakcją turystyczną).






Mosty eksplorowałam sama: pastuchy, którymi były przegrodzone pola, dość skutecznie ograniczały mobilność Misia. Chłopcy czekali na mnie na dole. Ktoś nawet spoglądał za mną tęsknie ;-)



Powrót do samochodu okazał się utrudniony. Drogę zaszedł nam byk! Pan Młodszy próbował go nie drażnić, ale wkrótce wszyscy razem uciekaliśmy co sił w nogach. Przegradzający drogę pastuch mógł nas uratować. Biedny Miś musiał przeczołgać się pod nim. Jakoś też przeszła mu ochota do zaprzyjaźniania się z większymi od siebie kolegami...
Potem "tylko" musieliśmy obejść całe pastwisko w trawach po pas i częściowo bagnach, ale kto by się przejmował takimi przygodami. Najlepszy był pan gospodarz, który słysząc o naszej przygodzie, powiedział: "Byk was zaatakował? Niemożliwe..."


Ruszyliśmy w dalszą drogę. W Rogajnach budynki gospodarcze z dziewiętnastego wieku wyglądają jak kaplica, z sygnaturką i witrażami... a to tylko dawna stodoła!


Wreszcie dotarliśmy do Puszczy Rominckiej, gdzie nastawiliśmy się na dłuższy spacer. Nic z tego! Najpierw odstrasza nas wejście niemal naprzeciwko leśniczówki i niejasny znak na tablicy. Nie mamy pewności, czy to zakaz puszczania psów luzem, czy zakaz wejścia psów w ogóle. Komary tną, ale jesteśmy obok jeziora. Ponownie ładujemy się do samochodu i przejeżdżamy kilometry puszczą. Ciągle spotykamy drwali, leśników, domy w środku lasu... Kiedy wreszcie wydaje się nam, że znaleźliśmy spokojny kawałek lasu, wysiadamy. Robactwo nie daje nam spokoju. To miejsce to jest raj dla entomologów - jedynie dla nich. Te chmary much, ślepców i komarów są niespotykane gdziekolwiek indziej. Nic na nie nie działa. Dość szybko decydujemy się na powrót do samochodu. A wtedy dobiega nas warkot samochodu i zatrzymują nas pogranicznicy... Spotkanie z nimi bardzo miłe, ale wypytują nas o wszystko: kto my, co tu robimy, gdzie mieszkamy na Suwalszczyźnie, gdzie jest nasz samochód; w międzyczasie nasze dowody zostają poddane kontroli. Okazuje się, że do Puszczy Rominckiej można wejść z psem na smyczy. Szczerze mówiąc, nie polecam tego miejsca na wypoczynek psiarzom ani nie-psiarzom...



Miś kłapie na robaki. Oj, jak on miał dość. Zawsze marudzi przed wskoczeniem do samochodu, ale tym razem tylko czekał na uchylenie drzwi. W nagrodę za trudy pojechaliśmy nad Wigry odpocząć. Żadnych robali, ludzi ani byków :)


poniedziałek, 17 czerwca 2013

Suwalszczyzna, dzień 8: Zatoka Słupiańska

Dziś ruszyliśmy w podróż sentymentalną: do Zatoki Słupiańskiej. Kiedyś były tu ośrodki wypoczynkowe, gdzie w skromnie urządzonych domkach rozsianych w lesie nad Wigrami spędzaliśmy kolejne wakacje. Z nastaniem ery parku narodowego cała wypoczynkowa infrastruktura została zrównana z ziemią. Teren Zatoki Słupiańskiej wygląda w większości tak, jakby nigdy nie był turystycznym centrum. Wybraliśmy się tam rodzinnie, zobaczyć, jak wygląda nasz wakacyjny raj sprzed lat - teraz. Okazało się, że nad Wigrami znowu króluje przyroda, miejsca, w których kiedyś stały domki, porosły drzewa, a ścieżki coraz bardziej zarastają trawą i krzakami. To w sumie dobrze: pewne miejsca nie powinny się zmieniać. Gdyby nie restrykcyjne przepisy parku narodowego, być może dziś w tym miejscu stałyby kolejne koszmarne, gigantyczne hotele i kurorty, jakich coraz więcej także na oddalonej od świata Suwalszczyźnie.







Zaplanowane przez nas na dziś dojście do Jeziora Białego okazuje się już niemożliwe: cały teren jest zamknięty dla ludzi.



Koźlarze-olbrzymy:











Nasze dzisiejsze łowy: