piątek, 16 sierpnia 2013

trzymajcie kciuki za moje wakacje!

Kierunek? Bałkany. Niestety, bez chłopaków. Plecak spakowany, nie mam siły myśleć, o czym zapomniałam. Mam nadzieję, że wrócę opalona, z masą wrażeń i zdjęć! Na otarcie łez z powodu niechybnej tęsknoty zostawiam Was z BBB :-) Do przeczytania po powrocie!


niedziela, 11 sierpnia 2013

nierówny „Hipnotyzer”

Wakacyjne upały, słońce w pełni, lato. Szukającym ochłody proponuję przenieść się w chłodniejsze miejsce, nawet na parę godzin. Wybrać się gdzie indziej, w inny klimat. Na przykład do Szwecji, gdzie przy okazji może zmrozić Was kolejny skandynawski kryminał – tym razem „Hipnotyzer”. Książki Larsa Keplera nie czytałam, więc nie jestem w stanie ocenić, na ile film różni się od pierwowzoru, ani co jest lepsze. Film jest przyzwoity. Jest oczywiście zimno, mroczno, psychopatycznie (wszystko, co od czasów Larssona kochamy w tym gatunku najbardziej). Będzie też samotny gliniarz, który poprosi o pomoc w śledztwie tytułowego hipnotyzera, na dokładkę dostajemy też przerażające dzieci, krwawe zbrodnie i mroczne tajemnice.

Nie wiem, czy to kwestia adaptacji powieści i skrócenia jej tekstu na potrzeby scenariusza, ale są w tym filmie fragmenty mniej wiarygodne. Jakieś niedopracowanie, które sprawia, że całość nie dorównuje „Dziewczynie z tatuażem”, ale na tyle akceptowalne, że trwamy z komisarzem Linną do końca tej opowieści, chociaż wyłapywane luki w scenariuszu i pewien nagły brak przenikliwości u policjanta mogą drażnić. „Hipnotyzerowi” do filmu Finchera trochę brakuje, ale na letni wieczór mogę polecić.



„Hypnotisören” („Hipnotyzer”), reż. Lasse Hallström, 2012.


sobota, 10 sierpnia 2013

romans niemłody: „Dwoje do poprawki”

Komedia obyczajowa, w której główne role grają wdzięcznie starzejący się Maryl Streep i Tomy Lee Jones, warta jest obejrzenia choćby wyłącznie dla tej dwójki gwiazd. Na szczęście „Dwoje do poprawki” trzyma poziom o niebo lepszy od przeciętnych amerykańskich produkcji tego typu. Co prawda głośne wybuchy śmiechu zastąpił tu dyskretny uśmiech, ale też żenujące dowcipy zdarzają się rzadziej. Mówiąc krótko: jest sympatycznie i jesiennie. Trzydzieści lat po ślubie Kay (Maryl Streep) dochodzi do wniosku, że nie jest szczęśliwa w małżeństwie, które z czasem zmieniło się we wspólne mieszkanie niezainteresowanych sobą osób. Chcąc to zmienić, Kay postanawia wziąć z mężem udział w tygodniowej terapii małżeńskiej z dala od domu. Ożywienie ich związku wymagać będzie od Kay i Arnolda (Tommy Lee Jones) przedarcia się przez latami narastające kompleksy, żale i uprzedzenia. Będzie więc trochę dramatycznie, trochę spornie i trochę zabawnie, ale że bohaterowie to typ „wrażliwego twardziela” i „gotowej zaszaleć mamuśki” to z góry wiadomo, jak się to wszystko skończy. Przewidywalne  owszem, ale Tomy Lee Jones strzelający focha  bezcenne.


„Hope Springs” („Dwoje do poprawki”), reż. David Frankel, 2012.

piątek, 9 sierpnia 2013

czystość, czystość über alles

Maciej Zaremba Bielawski umie opisać Szwecję ciekawie i – co może nawet ważniejsze – wiarygodnie. Udowodnił to fascynującym opisem tego kraju w zbiorze reportaży „Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji”. Urodzony w Polsce, jako osiemnastolatek wyemigrował do Szwecji w 1969 roku. Na tyle młody, żeby jeszcze nauczyć się nowego języka, kultury i w pełni odnaleźć się w tamtejszej społeczności, ale też na tyle dojrzały, żeby móc patrzeć na nią trochę inaczej niż rdzenny Szwed. Bielawski ogląda Szwecję jednocześnie ze środka i z zewnątrz. Lubię to jego podwójne spojrzenie. Nawet, jeśli obnaża to, o co pozornie rajskiego społeczeństwa dobrobytu i rozbudowanej opieki socjalnej nie odważylibyśmy się podejrzewać.




Od literatury faktu („W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa” Asbrink, poświęcona związkom założyciela Ikei z nazizmem) po popkulturę („Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” Larssona), co jakiś czas powracają wątki nierozliczonej historii szwedzkiego romansu z faszyzmem. Jak się okazuje, ujawnienie „dziadka z Wehrmachtu” może tu jednak być zaledwie wierzchołkiem góry lodowej.

Jak podaje Zaremba, Szwecja nie tylko jako jedna z pierwszych wprowadziła w życie ustawę eugeniczną (1935, zaostrzona w 1941 roku), ale też była jednym z krajów, w których przepis ten obowiązywał najdłużej, bo do 1975 roku. Na jego podstawie, w ciągu 40 lat poddanych sterylizacji (w większości wypadków mniej lub bardziej wymuszonej) zostało ok. 60 tysięcy obywateli szwedzkich, przede wszystkim kobiet. Wystarczyło niewiele: donos dbającego o porządek społeczny sąsiada, opinia o niewłaściwym prowadzeniu się, ciąża pozamałżeńska, brak ślubu, zbyt niski status społeczny, trwała choroba, czy wreszcie wygląd. Na podstawie powierzchownych, powielających uprzedzenia i stereotypy (rasowe i społeczne) opinii lekarzy, pastorów, członków danej społeczności, kilkuosobowa komisja w ciągu kilkunastu minut potrafiła podjąć decyzję o konieczności dokonania zabiegu u osób ocenionych jako „nieprzydatne” lub „niedostosowane społecznie”.

Bielawski nie rozumie, dlaczego to niehumanitarne, z gruntu faszystowskie prawo przez kilkadziesiąt lat obowiązywało właśnie w tym kraju. Próbuje wytłumaczyć sobie ten szokujący fenomen. Dlatego rekonstruuje zarówno historię eugeniki jako nauki zrodzonej w XX wieku, jak i szwedzką mentalność. Pokazuje rozmaitość znaczeń, jakie w różnym czasie i na różnych kontynentach przybierała eugenika. Dlaczego na przykład w Polsce międzywojennej eugenika była właściwie równoważna z nawoływaniem do kontroli urodzin i propagowaniem antykoncepcji (w tym sensie propagatorem eugeniki był Boy-Żeleński oraz ojciec autora) i nie przybrała agresywnej formy. Jak się ma do wprowadzenia ustawy eugenicznej i jej zaakceptowania przez znaczną część społeczeństwa słynna szwedzka lewicowość i zaczątki konstruowania państwa opiekuńczego. Zastanawia się, co w specyficznej szwedzkiej kulturze, obyczajowości, historii, religijności czy strukturze społecznej i politycznej mogło sprawić, że eugenika właśnie w Szwecji stała się narzędziem ucisku i wykluczenia.


To fascynujące i przygnębiające jednocześnie studium okazuje się nadal aktualne. Co prawda Szwecja po serii bulwersujących opinię publiczną artykułów Zaremby Bielawskiego zaakceptowała obecność ofiar systemu i przyznała im po latach prawo głosu i walki o odszkodowanie, jednak pomysłów na genetyczne ulepszanie gatunku ludzkiego nie brakuje. Warto wiedzieć, jak kończy się realizacja tego marzenia.


Maciej Zaremba Bielawski „Higieniści. Z dziejów eugeniki”, tłum. Wojciech Chudoba, Wydawnictwo Czarne, 2011.

czwartek, 8 sierpnia 2013

samolot pijany

Ryzykowny manewr kapitana statku lotniczego ratuje życie jego i znacznej większości pasażerów. Tyle, że – o czym wiemy od samego początku, a co stanie się jednym z tematów świetnie zrobionego „Lotu” Roberta Zemeckisa – kapitan nie był wtedy do końca trzeźwy…

Między spektakularną prawie-katastrofą (z tych „nigdy więcej nie wsiadam do samolotu”) z początku filmu a dramatem sądowym w jego finale, jest w „Locie” miejsce na bardzo dobry scenariusz, wiarygodnych psychologicznie bohaterów, dynamiczną, nieoczekiwaną fabułę, świetnych aktorów (uroczy epizod niezmiennie charyzmatycznego Johan Goodmana) i angażującą opowieść o walce głównego bohatera: trochę ze światem, bardziej z samym sobą i swoimi nałogami. „Lot” to kino niewątpliwie hollywoodzkie z tym, co w Hollywood najlepsze: perfekcyjna realizacja, budząca emocje, w bonusie stawiająca pytania o winę i odpowiedzialność. Plus Denzel Washington jako dojrzały mężczyzna o mentalności ujmującego łobuza, który musi stawić czoła rzeczywistości. Polecam!




„Flight” („Lot”), reż. Robert Zemeckis, 2012.

wtorek, 6 sierpnia 2013

leniwce na Krawców Wierchu

Ostatni weekend należał do leniwych. Leniwie wspięliśmy się na Krawców Wierch, leniwie spijaliśmy tam piwko, bez pośpiechu dołączyliśmy do ogniska, celebrowaliśmy śniadanie. Dużo dobrego gadania, miłych spotkań. Bez spiny, bez pośpiechu. Upał nie dokuczał, bo na górze wiało. Nawet zdjęć nie chciało się pstrykać. Kilka zostało pstrykniętych.

Tak było:


Misiowi się ziemia przyklejała do wyschniętych fafli...


Nad Bacówką słońce zachodziło...



Miś nie mógł narzekać na brak zainteresowania ze strony ludzi...



... oraz innych piesków.



Aż się zamotał z wrażenia :-)




piątek, 2 sierpnia 2013

Ishiguro detektywistycznie: „Kiedy byliśmy sierotami”

To zdecydowanie najsłabsza powieść Ishiguro, jaką czytałam. Stylistycznie „Kiedy byliśmy sierotami” jest równie dobre, jak inne teksty pisarza, ale przy treści coś mi zgrzytało.






„Kiedy byliśmy sierotami” jest pastiszem klasycznego kryminału, połączonym z częstym u Ishiguro zabiegiem pierwszoosobowej narracji, w której słuchamy głosu bohatera, swobodnie rekonstruującego wydarzenia z niedawnej przeszłości na przemian z przywoływaniem mniej lub bardziej odległych wspomnień. Tym razem narratorem jest Christopher Banks, znany i ceniony detektyw. Jak się okazuje, zawód wybrał sobie nieprzypadkowo: od czasu niewyjaśnionego zniknięcia jego rodziców w Szanghaju, chłopiec postanowił zostać detektywem, by móc ich odnaleźć. Christophera poznajemy jako stojącego u progu kariery młodzieńca, tuż po jego przybyciu do Londynu. Dopiero po latach, niemal chwilę przed wybuchem drugiej wojny światowej, jako uznany specjalista od rozwiązywania tajemniczych spraw, Christopher powróci do Szanghaju, by zmierzyć się ze swoją tajemniczą historią.


Brzmi to wszystko bardzo dobrze jako koncepcja, mam niestety do jej realizacji kilka zastrzeżeń. Historia jest nierówna, z wyraźnie słabszymi, nużącymi passusami. Przy całej barwności kolonialnego Szanghaju nierealność tamtejszych perypetii Banksa sprawia, że wolałam „londyńską” część książki. W skrócie: źle nie jest, ale nie porywa.

Kazuo Ishiguro „Kiedy byliśmy sierotami”, tłum. Andrzej Appel, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, 2000.

czwartek, 1 sierpnia 2013

„Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa”

Gdybym miała podsumować „Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa” jednym zdaniem, brzmiałoby ono:

Brytyjska wersja „Ducha” (z Patrickiem Swayze, nie mówcie, że nie znacie!) zrobiona przez reżysera zaczytującego się Freudem.

Dobrze brzmiące uproszczenia bywają jednak krzywdzące, zatem rozwinę myśl. Reżyserski debiut Anthony’ego Minghelli (Oscar za dużo mniej interesującego„Angielskiego pacjenta”) okazał się zaskakująco błyskotliwy.

Nina nie radzi sobie z życiem po śmierci ukochanego męża. W pracę się nie angażuje, stary dom, w którym mieszka, stopniowo popada w ruinę, zamieszkaną przez szczury, a wszystkim tym dużo bardziej przejmują się jej przyjaciele niż ona sama. Jak to bywa w opowieściach: ogromny żal żony, nieustannie opłakującej swojego męża, sprawia że mąż powraca. Jako duch. Czy jednak rzeczywiście tego właśnie pragnie Nina…?

Ten uroczy i (o dziwo!) zabawny film ma przynajmniej kilka nie starzejących się z czasem zalet: bezpretensjonalne angielskie poczucie humoru, sympatycznych bohaterów, bardzo dobrych aktorów (wracającego z zaświatów męża gra cudownie neurotyczny Alan Rickman, szeryf z Nottingham w „Robin Hoodzie” Costnera) i wreszcie wielopłaszczyznowy scenariusz. Można „Głęboko…” oglądać jak kolejną przyjemną bajkę filmową, a można też widzieć w niej bardzo wiarygodny obraz procesu przepracowania żałoby. Jedna interpretacja nie osłabia drugiej, można bawić się wdziękiem, z jakim to filmowe cacko zostało zrobione i doceniać inteligencję jego twórców. Baaaaaaardzo na tak!

A zamiast trailera dzisiaj będzie piosenka. Bo duch to był muzykalny i obdarzony poczuciem humoru :)



„Truly Madly Deeply” („Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa”), reż. Anthony Minghella, 1990.