wtorek, 23 kwietnia 2013

gazety umierają?


„Śmierć gazet i przyszłość informacji” to tytuł, który trafnie zapowiada treść książki, ale stanowi także określoną diagnozę. Punktem wyjścia rozważań Bernarda Pouleta jest nieprzyjemne (i chyba też dlatego wypychane ze świadomości) założenie, że słowo pisane – przynajmniej w dotychczasowej, analogowej formie – kończy się lub przechodzi głębokie przemiany. Codziennie jesteśmy tego świadkami: wiedzę o bieżących wydarzeniach coraz rzadziej czerpiemy z gazet, o najświeższych wydarzeniach najszybciej dowiadujemy się dzięki linkowi wrzuconemu na portal społecznościowy. Rolę reporterów coraz częściej przejmują przypadkowi świadkowie niecodziennych zdarzeń, a nakręcone przez nich telefonami komórkowymi amatorskie filmiki stają się pełnoprawnym materiałem informacyjnym. To tylko kilka symptomów przemian funkcjonowania współczesnych mediów. Poulet podaje ich dużo więcej. To w dużej mierze fakty, które wydają się oczywiste (bo znamy je z własnej, codziennej obserwacji); wartością dodaną tej analizy jest próba usystematyzowania tych przemian, jednoczesnego porównania sytuacji mediów teraz i przed pięćdziesięciu laty w Europie i Stanach Zjednoczonych. Ten szeroki zakres zainteresowań autora sprawia, że poznajemy tak odmienne opinie, jak zdanie Thomasa Jeffersona (który miał stwierdzić, że gdyby przyszło mu wybierać między utrzymaniem przy życiu rządu i wolnej prasy, wybrałby tę ostatnią) i Steve’a Jobsa (który w ten sposób skrytykował Kindle’a: „to bezsensowny pomysł. Jakie ma w ogóle znaczenie, czy ten produkt jest dobry, czy zły, skoro tak naprawdę ludzie przestali czytać. W zeszłym roku 40% Amerykanów nie przeczytało ani jednej książki. Błędna jest od samego początku koncepcja tego produktu, ponieważ ludzie już nie czytają”). Jasny, poparty bezspornymi dowodami i liczbami wywód Pouleta pozwala czytelnikowi zrozumieć, w jaki sposób ta przemiana kulturowa była możliwa. Najciekawszy jest oczywiście opis dzisiejszej sytuacji i poszukiwanie dróg ratunku, które mogłyby uchronić gazety przed śmiercią. Poulet ma świadomość roli, jaką odgrywa w tym procesie pieniądz. Media z czwartej władzy, chroniącej demokrację, stały się poddanym prawom wolnego rynku graczem finansowym, zmuszonym do nastawienia na zysk, produkującym i sprzedającym informacje. Zatem domy medialne ze spółki edytującej treść musiały przekształcić się w firmy usługowe z branży informacyjno-rozrywkowej. Co nas może czekać? Próba udzielenia odpowiedzi na to pytanie, podobnie jak zarysowanie możliwych wizji przyszłości zarówno samych mediów, jak i demokracji, rozumianej jako instytucja, której funkcjonowanie uzależnione jest od wolnego dostępu do informacji wszystkich obywateli, może budzić uzasadniony lęk.

Może się okazać, że pogłębiona, przemyślana i zaprezentowana z odpowiedniej perspektywy informacja będzie wyłącznie domeną „elit”, podczas gdy większość odbiorców będzie dokonywała „zakupów” (lub nie) w licznych, bardziej lub mniej poważnych mediach, kierując się swoimi zainteresowaniami i przekonaniami. W takim kontekście kwestia władzy mediów wyglądać będzie zupełnie inaczej. Owszem, każde z mediów na swój sposób nadal będzie wpływać na „wiernych”, lecz wspólna przestrzeń publiczna, której media stanowią jedno z ostatnich wcieleń, może już wtedy przestać istnieć (s. 133).


Dostawcy usług ostrzegają jednak, że już niebawem sieć na świecie będzie przepełniona i mogą nastąpić poważne incydenty zakłócające jej funkcjonowanie, lub wręcz ją blokujące. Niektórzy proponują wprowadzenie wyższych opłat dla użytkowników sieci szerokopasmowej, a w dalszej perspektywie myślą o stworzeniu dwóch równoległych sieci: zachowaniu tej, która istnieje obecnie i funkcjonować będzie w sposób quasi-archaiczny, oraz stworzeniu sieci premium, działającej znacznie szybciej i wydajniej. No i oczywiście za wyższą cenę. Louis Pouzin, którzy współtworzył internet wraz z Vincentem Cerfem, zapewnia: „Kres neutralności internetu wydaje się nieunikniony, a zróżnicowanie proponowanych usług – i taryf – pojawi się w ofercie rynkowej”. Płacić będziemy za to, co konsumujemy, „tak jak w restauracji”, a usługi nie będą udostępniane wszystkim z taką samą szybkością (s. 252).


Jeżeli prawdą jest, że społeczeństwo, a szczególnie ci, którzy nim kierują, muszą być zorientowani, żeby móc działać, to prawdopodobnie ci właśnie ludzie zgodzą się zapłacić – i to drogo – za wiarygodne i prawdziwe informacje. Obok informacji ubogiej dla ubogich będzie też informacja bogata dla bogatych, a zatem w najlepszym razie będziemy mieli do czynienia z dwiema prędkościami (s. 258).




I w ramach appendixu, ciekawostki dla ofiar/miłośników globalizmu, outsourcingu i korporacji: najwyraźniej produkcja mediów coraz bardziej zaczyna przypominać inne korpo-prace…

Strona internetowa Pasadena Now (www.pasadenanow.com) zatrudnia pięciu dziennikarzy w Indiach, a ich zadaniem jest śledzenie bieżących wydarzeń w kalifornijskim mieście Pasadena na podstawie retransmisji wideo z posiedzeń rady miasta przekazywanych drogą internetową oraz informacji dostarczanych przez wolontariuszy na miejscu w Kalifornii (s. 245).


Dzisiaj widok redakcji on-line przywołuje na myśl obrazy z filmu Brazil: stłoczeni w rzędach młodzi ludzie wpatrują się w monitory komputerów, siedzą w open spaces i stukają cichutko w klawiaturę. Tak wyglądają wykwalifikowani robotnicy informacji, których status jest najczęściej mocno niepewny, a wynagrodzenie dosyć marne. Mówi się, ze globalizacja gospodarki doprowadzi do „eutanazji klasy średniej”. Cyfryzacja informacji wywołuje taki sam skutek w przypadku dziennikarskiej klasy średniej. Zarysowuje się powoli nowy obraz socjologiczny zawodu dziennikarza: z jednej strony mamy zdecydowaną mniejszość gwiazd, które umieją sprzedać swoje nazwisko i talent prowadzącego niczym markę, a z drugiej strony całą masę anonimowych i marnie opłacanych robotników wykwalifikowanych. „Średni” dziennikarze, którzy do tej pory stanowili zasadniczą część zespołów redakcyjnych, powoli znikają z horyzontu (s. 248).


 Bernard Poulet, „Śmierć gazet i przyszłość informacji”, Wydawnictwo Czarne, 2011.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Bluś & Miś

Wiosenny spacer z kolegą Blusiem i jego Państwem. Słonecznie, beztrosko, spokojnie. Trochę się nam chłopaki popstrykały, ale jakoś nad tym zapanowaliśmy. Następnym razem będzie lepiej :)

Biegamy (jeszcze) razem



Bluś z Panem


Miś tylko spoglądał smętnie...


... kiedy Bluś zażywał kąpieli




Bezpieczna odległość (aka „dwa na słońcach swych przeciwnych  dogi”)


Miś wyznaje Ani sympatię



Bluś podszedł do sprawy sceptycznie...


...i pozował mi do zdjęć


Misiek też chciał, ale jakoś mu to nie szło



środa, 17 kwietnia 2013

strzeżcie się „Joanny”!

Czasem dopada mnie chęć nadrabiania zaległości, rzuci się w oczy jakiś tytuł, ktoś coś poleci, jakaś nagroda zostanie przyznana, człowiek myśli sobie, że pewnie warto, siada i czyta albo ogląda. Tak było u mnie z „Joanną” Feliksa Falka. Wydawało mi się, że nazwisko reżysera gwarantuje pewien poziom… myliłam się.



Już początek „Joanny” jest fatalny, ale postanowiłam dać filmowi szansę i brnęłam dalej. Pierwsza scena w kawiarni jest rodem ze słabego teatru telewizji, do tego zagranego przez złych aktorów: statyczna, drętwa, sztuczna. Potem robi się co prawda lepiej, Urszula Grabowska robi, co może, żeby tytułową postać jakoś obronić, ale to walka skazana na porażkę przy tym stężeniu stereotypów i banałów, jakie serwują nam reżyser i scenarzysta. Generalna koncepcja filmu jest słuszna: szlachetna Polka ratuje małą żydowską dziewczynkę. Oczywiście, ratuje ją w kościele, gdzie dziewczynka ukryła się przed łapanką, a Joanna przyszła pomodlić się w intencji powrotu męża, który zaginął po wyruszeniu na wojnę. Tak, nie mylicie się, dziecko w kościele znalezione do kościoła wraca i w finale filmu Joanna ukryje dziewczynkę u zakonnic.

Między tymi dwiema wizytami w kościele toczą się dość przewidywalne zdarzenia: Joanna przywiązuje się do dziewczynki, która zastępuje jej własne dziecko, i postanawia ukryć ją u siebie. Ktoś (wścibska portierka? w tej roli oczywiście Stanisława Celińska) donosi na nią, że przechowuje Żydów. Wpadają Niemcy, niczego nie znajdują, jeden z oficerów powraca potem do niej już sam, zafascynowany urodziwą Polką, która do tego gra na fortepianie i mówi po francusku. Podczas kulturalnej rozmowy o Stendhalu niemiecki oficer znajduje dziewczynkę, Joanna nie ma wyjścia, oddaje mu się, żeby ocalić małą. Niemiecki oficer okazuje się dobrym niemieckim oficerem, bo nie tylko nie wydaje Joanny, ale jeszcze zdobywa informacje o śmierci jej męża. W międzyczasie pojawia się wątek Kingi Preis, która namawia naszą bohaterkę do znalezienia sobie sponsora, co rozwiązałoby jej liczne problemy z utrzymaniem się samej (Joanna ma rodziców, ale woli mieszkać sama w gigantycznym mieszkaniu, chociaż w sumie nie ma pracy albo traci tę, którą właśnie zdobyła. Bez sensu, ale nie ja to wymyśliłam). Gdybyśmy nie wpadli, po co jest wątek postaci granej przez Preis, scenarzysta każe jej dopowiedzieć, że jak jej mąż wróci z wojny, to wtedy będzie dobrze, a ona przecież nie robi „tego” z Niemcem, więc nie ma problemu. Ponieważ akcja dzieje się w Krakówku, w którym wszyscy zawsze wszystko wiedzą o wszystkich, to po drugiej wizycie niemieckiego oficera (skądinąd wizycie bardzo przyzwoitej, bo mającej na celu wyłącznie przekazanie informacji o zmarłym mężu Joanny, więc wszystko odbywa się na ulicy) na Joannę znowu ktoś donosi (czyżby wścibska portierka?). Tym razem do AK, które za utrzymywanie stosunków z Niemcami goli jej głowę. O domniemanej zdradzie córki natychmiast dowiaduje się matka, która zmienia refren z „jak długo jesteśmy rodziną, wszystko będzie dobrze” na „nie chcę cię więcej widzieć, taki wstyd!” Gdybyśmy, jako widzowie, mieli jakieś wątpliwości, wobec tego, co czuje Joanna, dostajemy scenę Bożego Narodzenia, w czasie której samotna Joanna leży jak kłoda, żydowska dziewczynka się do niej przytula, a w tle leci „Lulajże, Jezuniu”. Następnie Joanna oddaje dziecko do zakonnic i sama postanawia umrzeć (niczym Weronika). A ponieważ przez pół filmu bohaterka ogląda swoje zdjęcia z wycieczki z mężem w Tatry, postanawia umrzeć w Tatrach! Ostatnia scena filmu pokazuje ją, jak idzie czymś, co na oko wygląda jak Czerwone Wiechy (ale mogę się mylić), by zniknąć w śnieżnej mgle… (kuriozum roku. Czy w czasie wojny wyjście w góry, z uwagi na możliwość nielegalnego przekroczenia granicy, było w ogóle możliwe? Abstrahuję od tego, że zimą po górach raczej się brodzi w śniegu po kolana a nie spaceruje przetartą ścieżką niczym na chodniku...)

Mam świadomość tego, że wszystkie elementy tego nieudanego scenariusza są same w sobie prawdziwe lub co najmniej prawdopodobne, ale sposób ich zestawienia, historia, jaka z nich powstaje, składa się wyłącznie z mieszanki klisz, patosu i banału, przedstawionych w pretensjonalny sposób, który w zamyśle reżysera miał mną wstrząsnąć. Powolne tempo zdarzeń i kameralność obrazu miały sprzyjać kontemplacji kolejnych etapów upadku Joanny, dla której jedynym wsparciem jest miłość i zaufanie obcego dziecka. Słuszne założenie, ale widz może być zaangażowany i wzruszony jakąkolwiek historią wyłącznie wtedy, jeśli nie traktuje się go jak idioty. Pozornie dopracowana konstrukcja filmu Falka, w której wybory i dramaty bohaterów są całkowicie przewidywalne, staje się banalna, a sposób przedstawienia mieszanki dobra i zła w prezentowanych postawach cechuje się subtelnością piły mechanicznej. Nudne, irytujące, złe kino. Szkoda, że znów pogrążyło skądinąd potencjalnie dobry temat. Aż boję się oglądać „W ciemności”.

„Joanna”, reż. Feliks Falk, 2010.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

jak brat z bratem


Kiedy krzyknęłam: „John C. Reilly kupił prawa do sfilmowania Braci Sisters!”, Pan Młodszy spytał tylko: „kto?”. Ten aktor, który w „Rzezi” Polańskiego nie był Christopherem Waltzem. Uroda przeciętnego przechodnia w średnim wieku, mistrz drugiego planu, niedoceniany świetny aktor. Co prawda filmowa wyrocznia, jaką jest IMDB planów tych, jeszcze z 2011 roku, nie potwierdza, ale mam wielką nadzieję, że „Bracia Sisters” jednak sfilmowani zostaną i że Reilly w nich wystąpi.



Powieść Patricka DeWitta ma wszelkie atuty, jakie przydają się przy ekranizacji: są tu i pełnokrwiści bohaterowie, i podróż jako główna osnowa akcji, i dużo przygód, a do tego narracja zgrabnie balansuje między humorem a grozą. Największym wyzwaniem przy adaptacji tej prozy na filmowy scenariusz będzie uporanie się ze zmianą perspektywy narracyjnej i uzupełnienie szczegółów. W powieści narratorem jest jeden z tytułowych braci Sisters, Eli. Opowiadana przez niego historia koncentruje się na relacjach z bratem Charliem oraz opisie realizacji kolejnego zlecenia, jakie wydał im ich przełożony, Komandor. A ponieważ bracia są zatrudnionymi przez niego płatnymi mordercami, przygód podczas ich wędrówki nie może zabraknąć.

Ta na poły westernowa opowieść o podróży z Oregonu do San Francisco przez XIX-wieczną, ogarniętą gorączką złota Amerykę, świetnie obywa się bez szczegółowych opisów miejsc, które odwiedzają bracia. Ubłocone ulice małych miasteczek Dzikiego Zachodu, saloony i hotele są tak stereotypowymi elementami amerykańskiej mitologii i popkultury, że podczas lektury klisze z adekwatnymi obrazami niemal automatycznie pojawiają się przed oczyma. W tych doskonale opatrzonych sceneriach DeWitt każe swoim bohaterom – niepokonanym rewolwerowcom  zachowywać się nie do końca w zgodzie z wizerunkiem twardego faceta spod znaku Johna Wayna. Siłą „Braci Sisters” jest mocna strona obyczajowa i błyskotliwy zapis codzienności tytułowych bohaterów. Zatem Eli nie tylko strzela do ludzi, ale też poznaje pierwsze leki przeciwbólowe czy pastę do zębów i wybiera jej smak, przygotowuje posiłki, martwi się o swojego konia, próbuje schudnąć, odwiedza lekarza i dentystę, onanizuje się… Wszystkie te wydarzenia opowiedziane przez jednego z braci są nie tylko malowniczymi i często zabawnymi obrazkami obyczajowymi; stanowią też świetny pretekst do przedstawienia kolejnych barwnych postaci, w tym tytułowego rodzeństwa. W tej rodzinnej spółce funkcję szefa pełni Charlie, postać dużo bliższa naszym wyobrażeniom o rewolwerowcu niż jego młodszy brat. Charlie korzysta z życia: lubi zjeść i wypić, szybko załatwia sprawy z kobietami, nie patyczkuje się z ludźmi, których ma zabić. Pewny siebie i swojej szybkości, często dokucza bratu, chociaż nie umiałby bez niego pracować. Eli jest jego przeciwieństwem: otyły lub z tendencjami do tycia, jest tym słabszym, gorszym bratem, często wykorzystywanym (dla przykładu, jeśli bracia dzielą konie, to Chyży trafi do Charliego, a na Baryłce jeździć będzie Eli). Niezwykłe połączenie ociężałości i wrażliwości, w jakie wyposażył tego bohatera i narratora w jednej osobie DeWitt, leży u podstaw sukcesu tej książki. Eli jest poczciwy, dobroduszny, współczujący, a jednocześnie bez wahania zastrzeli każdego, kto może zagrozić jego bratu. Tę sprzeczność czytelnik uświadamia sobie dopiero po oderwaniu się od lektury: „Bracia Sisters” napisani są tak sugestywnie, że czyta się ich z fascynacją i radością. Ostatecznie braci Sisters nie da się nie lubić i nie kibicować im, zapominając o mrocznej stronie ich działalności.

Dlatego mam nadzieję, że ten film powstanie! Tym bardziej, że John C. Reilly jako Eli… to byłoby coś :-)

A dla tych, którzy nadal nie kojarzą gościa, jego popisowe role – w „Chicago” Roba Marshalla 


oraz w „Rzezi” Romana Polańskiego.



Patrick DeWitt, „Bracia Sisters”, tłum. Paweł Schreiber, Wydawnictwo Czarne, 2013.

niedziela, 14 kwietnia 2013

10 wiosennych powodów do radości wg Misia

1. Nareszcie można spędzić wystarczająco dużo czasu na szukaniu fascynujących zapachów w trawie. Trawa jest zielona!


2. Lód zamienił się w wodę, zatem można w niej brodzić. A przynajmniej spróbować pobrodzić...



3. Spacer odbywa się w tempie spacerowym, bo ludzie przestali wreszcie uciekać do domu przed wiatrem i śniegiem.


4. Śnieg stopniał i wszędzie jest cała masa patyczków!!! Wszystkie moje :-)



5. I ganianie po zeszłorocznej trawie jest dużo przyjemniejsze od ganiania po śniegu...


6. Państwo cieszą się, kiedy ładnie pozuję na tle czegoś, co nie jest wielkim białym czymś.


7. Trawki mi się przylepiają do pysia... a widział kto kiedy trawkę zimą?


8. Można stać i horyzont muskać smutnym wzrokiem swym i nikt mnie nie pogania!


Pan: Misiu, dawaj tego zeschłego liścia!
Miś: Nie! To mój!


9. I to niebo...


10. I ten wiatr we włosach... ups, w uszach! ;-)

wtorek, 9 kwietnia 2013

szaman współczesny

Egona Bondy’ego poznałam dzięki lekturze reportaży Mariusza Szczygła, który pisał o nim w „Gottlandzie” i „Zrób sobie raj”. Bondy to między innymi bohater „Czułego barbarzyńcy” Hrabala, barwna postać kontrkultury czechosłowackiej, mistrz poezji fekalnej pisanej w latach, kiedy należało sławić towarzysza Stalina, filozof i wykładowca uniwersytecki, autor wdzięcznych wierszyków, takich jak „Wczoraj rano przy niedzieli strasznie jajca mnie swędzieli” oraz wydanej w podziemnym obiegu powieści „Szaman”. Właśnie wydanie nieocenzurowanej wersji „Szamana” i wspomnienie oryginalności autora skłoniło mnie do sięgnięcia po książkę Bondy’ego.




Z początku „Szaman” wydaje się prostą parabolą życia w czasach totalitaryzmu. Niby akcja dzieje się w bliżej niesprecyzowanej wsi, a bohaterami są członkowie dzikiego, prymitywnego plemiona, którego rytm życia wyznaczają zmieniające się pory roku i związane z nimi polowania na renifery i coraz rzadsze mamuty, ale szybko zdajemy sobie sprawę, że opisy zwierzęcych skór, amuletów i namiotów są tylko maską dla dwudziestowiecznych konfliktów i dylematów. Szaman – podobno apologetyczny i krytyczny zarazem obraz samego autora – to u Bondy’ego starzejący się artysta, który pamięta dawne czasy i wcześniejszą (szamańską) sztukę, ale chcąc zachować pozycję we wsi, podporządkował się nowym wymaganiom. Co prawda, odprawia niektóre zakazane rytuały z młodymi zapaleńcami, ale robi to w ukryciu. Ma szamańską wiedzę, ale zdaje też sobie sprawę, że na potrzeby tłumu wystarczą mu proste sztuczki, które udowodnią jego duchową władzę. Oficjalnie stara się respektować zasady wprowadzone przez Urząd Bezpieczeństwa, ale prywatnie nie wierzy w nie. Zderzenie współczesnej mentalności z prymitywną scenerią budzi śmiech i wydobywa absurd specyficznej schizofrenii, jaką wymusza na podporządkowanych mu jednostkach system totalitarny. Ta część powieści, okraszona mocno erotycznymi opisami zbliżeń między Szamanem a inwigilującą go Agentką, absurdalnie zabawna i bezpretensjonalnie erotyczna, niczym słynna scena z pieczątkami w „Pociągach pod specjalnym nadzorem”, najbardziej kojarzy mi się ze stereotypowym (ale chyba w części chociaż prawdziwym?) „czeskim poczuciem humoru”. Tym bardziej czeskim, że mieszającym groteskę z nostalgią, bo starzejący się, coraz mniej dopasowany do rzeczywistości Szaman, jest też, przynajmniej w części, melancholikiem.

Stopniowo ta obyczajowa parabola, skupiona na analizie postaw wobec totalitaryzmu zmienia się w gęstą, filozoficzną rozprawę. Artysta ustępuje miejsca filozofowi; uczeń Szamana, Kukułka, wprowadza do książki nową perspektywę rozważań nad zagadnieniami etycznymi: dobrem, wolnością, sprawiedliwością, odpowiedzialnością za siebie i za wspólnotę. Szaman medytuje, rozmyśla nad nowym, naprawdę szczęśliwym ustrojem społecznym, wymyśla boga, który mógłby zbawić jego zepsuty świat, wreszcie mierzy się z Diabłem, wcieleniem zła. Mnogość odniesień do koncepcji etycznych, religijnych i społecznych przydaje „Szamanowi” wagi, intelektualnego ciężaru, ale ginie gdzieś początkowy humor, którym podszyta była opowieść.

A tu jeszcze znalezione w sieci słowo od tłumacza, Arkadiusza Wierzby, który wyjaśnia, dlaczego podjął się pracy nad tłumaczeniem „Szamana”:
http://www.ha.art.pl/komentarze/2269-arkadiusz-wierzba-slowo-od-tlumacza-11-powodow-dla-ktorych-musialem-przetlumaczyc-samana.html

Egon Bondy, „Szaman”, tłum. Arkadiusz Wierzba, Korporacja Ha!art, Kraków, 2012.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

a czy ty umiesz leżeć do góry brzuchem?

Nie umiesz odpoczywać? Nie potrafisz wyobrazić sobie przerwy od pracy? Nie wiesz, jak to jest naprawdę lenić się przez weekend?

Jeśli przynajmniej jedna z Twoich odpowiedzi jest twierdząca, to oznacza, że potrzebujesz weekendowych warsztatów leżenia do góry brzuchem. Mistrz codziennego leżakowania, MIŚ we własnej osobie, przybliży uczestnikom warsztatów ideologię i praktyczne podstawy nic-nie-robienia. Uczestników prosimy o wcześniejsze uważne przestudiowanie literatury przedmiotu zamieszczonej poniżej (i ostrzegamy! Nie róbcie tego sami w domu!)











niedziela, 7 kwietnia 2013

obsesje i depresje


Kilka podstawowych relacji: z matką, z mężczyznami, coś na kształt dziecięcej przyjaźni. Do tego trzy osobne narracje, wyróżnione różnymi czcionkami. Pozornie odrębne opowieści, poświęcone jednak jednej postaci. Wszystko po to, żeby przyjrzeć się światu o nazwie Klara.



Tradycyjnej antykwie w „Patrz na mnie, Klaro!” odpowiada równie konwencjonalny gatunek powieści psychologicznej. To szczegółowa opowieść o dojrzewaniu emocjonalnym głównej bohaterki, opis jej relacji z matką i z pierwszą, dziecięcą przyjaciółką oraz kolejne związki: psychotyczna „pierwsza miłość”, małżeństwo z rozsądku, wreszcie fascynacja kobietą, którą podejrzewa o romans z własnym mężem. Ta dość konwencjonalna fabuła uwodzi raczej tym, jak opowiada, niż tym, czego opowieść ta dotyczy. Na okładkowej rekomendacji Ignacy Karpowicz zachwala, ze „nikt nie przeprowadza operacji na otwartych emocjach tak umiejętnie jak Kaja Malanowska” i coś w tym jest. Malanowska w tej opowieści o zawłaszczającej matce i jej kochającej w równie pokręcony sposób córce skutecznie omija banał, oczywistości, żenadę, na jakie naraża się autor detalicznie opisujący emocje. Uproszczone psychologizowanie, przejawiające się choćby w powtarzalności błędów, przenoszonych z pokolenia na pokolenie, nie ma tu miejsca: rozumiemy, że Klara jest wytworem niezdrowej miłości zaborczej matki, samotnie wychowującej córkę, ale nie jest jej lustrzanym odbiciem. Obdarzona określonym bagażem doświadczeń i skłonnościami do popadania w depresję Klara realizuje emocjonalne wypaczenia przejęte od matki na swój własny, niepowtarzalny sposób: obsesyjną fascynacją, rodzajem uprzedmiotowienia osoby ukochanej, miłością, w której fantazje przysłaniają rzeczywistość. Tak wygląda pierwsze miłosne zaangażowanie Klary, romans wyobrażony (z którym ostatecznie daje sobie jakoś radę) oraz próba uporania się ze zdradą małżeńską: „Skoro on zafascynował się Tamtą Kobietą, to kim ona jest?”. Chcąc znaleźć odpowiedź na to pytanie, Klara próbuje na wszelkie możliwe sposoby zbliżyć się do Tamtej Kobiety. Znajduje jej maile do męża, konto na Facebooku, bloga, śledzi ją w ulubionych knajpkach, ubiera się jak ona, wreszcie sama zaczyna blogować… Właśnie zapiski blogowe są dwiema pozostałymi narracjami, uzupełniającymi tę tradycyjną opowieść: na poły literackie zapiski Tamtej Kobiety oraz naśladujące jej styl notatki zafascynowanej nią Klary. Ten podział narracji jest nie tylko sposobem na pogłębienie analizy postępującej psychozy tytułowej bohaterki. Rozbita na trzy odrębne głosy opowieść o kobiecym niespełnieniu w finale powieści splata się w jeden wspólny monolog. Klarze ostatecznie udaje się wcielić w przedmiot swojej fascynacji? Cierpi na rozdwojenie jaźni i od początku była nią? Czy też może od Tamtej Kobiety nie różni się aż tak bardzo? Malanowska zostawia nas z tymi pytaniami. Kogo interesuje szukanie odpowiedzi, zapraszam do lektury.

Kaja Malanowska, „Patrz na mnie, Klaro!”, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2012.

sobota, 6 kwietnia 2013

nie mów do mnie z rana!


Sobota rano, ciężki czas po śniadaniu, zanim wypiję kawę i zacznę myśleć.

Zawieszam się na jakiejś stronie w internecie i nagle słyszę, że coś do mnie mówi. Coś, co kończy się mniej więcej jak „kup mi!”
Ja: Co mam ci kupić?
On wybucha śmiechem. Po chwili powtarza zdanie:
On: „Na fejsbuku jest RUMMIKUB!”

Prosił mnie, żebym zrzuciła mu zdjęcia na pendrive’a. Zrzucam. Po chwili:
Ja: I jak te zdjęcia?
On: Jakie zdjęcia?!
Ja spoglądając na własny komputer, w którym ciągle tkwi pendrive: Te, których ci nie dałam…

środa, 3 kwietnia 2013

prawdziwy fan


Oglądamy bollywooda. Najnowszego z SRK. Jak to w bollywoodzie: melodramat do potęgi, uczucia bardziej niż ogromne, dramatyczne zwroty akcji i Shah Rukh coraz bardziej boski, więc całość porywająca. W kulminacyjnym momencie, kiedy nie wiadomo, czy ona wróci do niego, czy nie (bo Bóg honor ojczyzna w wersji hindi zawsze może stanąć na przeszkodzie, więc nigdy nie wiadomo), pytam go retorycznie:
Ja: no ale nie zostawiłbyś dla niego męża, żeby do niego wrócić?!
On: no pewnie, że bym zostawił męża dla Szaruka!

I to jest prawdziwy fan :)



„Jab Tak Hai Jaan”, reż. Yash Chopra, 2012.

wtorek, 2 kwietnia 2013

ciemności kryją Wałbrzych


Ostatnia powieść Joanny Bator przeleżała przy moim łóżku ponad dwa miesiące, a kiedy wreszcie znalazłam czas, żeby po nią sięgnąć, nie mogłam się od niej oderwać i pochłonęłam ją w ciągu kilku wieczorów. „Ciemno, prawie noc” jest jedną z lepszych powieści, jakie ostatnio czytałam i którym z przyjemnością poświęcam miejsce na blogu. Chociaż przyjemność ta podszyta jest lękiem, bo jak teraz opisać tę powieść, oddać jej klimat i styl, zachęcić kogoś do lektury?



„Ciemno, prawie noc” skojarzyło mi się z „Drwalem” Witkowskiego i „Prowadź swój pług przez kości umarłych” Tokarczuk: stosunkowo niedawno wydanymi powieściami, które w konwencji kryminału mówią coś o Polsce współczesnej. Obie bardzo mi się podobały, chociaż Witkowskiego z jego komediowymi akcentami trudno traktować całkiem serio, a Tokarczuk z kolei wymaga przyzwyczajenia do specyficznego stylu. Powieść Bator unika tych pułapek. Podobnie jak kryminały Tokarczuk i Witkowskiego, także tu mamy do czynienia z pierwszoosobową narracją jednego z bohaterów. Jednak Alicja Tabor, chociaż wykonuje dość elitarny zawód (jest reporterką jednej z największych polskich gazet), wydaje się dość przeciętna i „normalna”, bliska przeciętnemu czytelnikowi (przynajmniej na początku lektury). Poznajemy ją w pociągu do Wałbrzycha, kiedy po wielu latach nieobecności w rodzinnym mieście, wraca do niego w związku ze zleceniem zawodowym: ma za zadanie napisać reportaż o zaginięciach kolejnych wałbrzyskich dzieci.  Może sprawił to kontekst sytuacji, podróż pociągiem do Polski B, połączona z powrotem do miejsca urodzenia, może sam opis podróżnych, coraz bardziej małomiasteczkowych, a może to talent pisarski Bator – w każdym razie z jej bohaterką utożsamiłam się od pierwszych stron i bez jakiegokolwiek oporu weszłam w jej świat. Sprzyja temu styl Bator – żywy, plastyczny, dyskretnie humorystyczny.

W Wałbrzychu Alicja wbrew pierwotnym planom zajmuje się nie tylko zbieraniem materiałów do reportażu. Stopniowo zaczyna prowadzić własne śledztwo w sprawie zaginionych dzieci, jednocześnie dokonując rozliczenia z własną, nie mniej tajemniczą przeszłością. Jak się okaże, mroczna historia wiązać się będzie nie tylko z tematem zaplanowanego reportażu, ale też z dzieciństwem i historią rodzinną samej Alicji.

Tłem tych odkryć jest Wałbrzych: koniec świata gorszej części Polski (do tego pozbawiony uroku, jakim obdarzyły go filmowe „Sztuczki”Andrzeja Jakimowskiego), a jednocześnie Polska w miniaturze. Trudno inaczej interpretować ten obraz niewielkiej społeczności, poddanej wpływowi nawiedzonego proroka („proroka”?), gdzie szaleją media, sprytni handlarze relikwiami szukają szybkiego zysku, a sami mieszkańcy na internetowym forum miasta dają upust rosnącej frustracji. Te przywołane w obszernych fragmentach internetowe dialogi, nieprzypadkowo noszą u Bator nazwę „Bluzg”. Kogo na tych forach nie ma! Przemądrzała studentka wymienia mądrości z Polakami z UK, Profesor Habilitowany głosi wiedzę o „ukrytej, zafałszowanej historii”, a między nimi głos zabierają też rozerotyzowane panienki, skrajni nacjonaliści, prostacy, gorliwe katoliczki i antykatoliccy racjonaliści, internetowe trolle i nawiedzone ezoteryczki… Wszystkie możliwe typy okropnej, irytującej, świadczącej o sobie jak najgorzej obecności w sieci oszołomów, idiotów, pseudointelektualistów… U Bator, wypowiedzi te zapisane bez korekty, z zachowanymi literówkami, błędami ortograficznymi, logicznymi i składniowymi, stają się fascynującym i odrażającym jednocześnie głosem odstręczającej masy ludzkiej. Forumowy bluzg ma u Bator rytmiczną formę ronda z wariacjami, gdzie pewne wypowiedzi czy wręcz całe fragmenty dialogu obsesyjnie powracają; to tekst doskonale literacki (w czasie lektury marzyłam o tym, żeby któryś z reżyserów zdecydował się przenieść go na scenę, tak muzyczny jest ten dialog!), który jednocześnie nie traci nic z prymitywnej, brudnej formy internetowego pierwowzoru.

Odkrywanie kolejnych tajemnic ukrytego w cieniu, patologicznego świata Polski B łapie czasem czytelnika za gardło. W eksplorowaniu mrocznej strony człowieczeństwa Bator wydaje się podążać śladem, który w kinematografii najsilniej wyznacza dziś Wojtek Smarzowski – nie bez znaczenia w tym skojarzeniu jest też osadzenie miejsca zdarzeń w realiach małomiasteczkowych. Tam jednak, gdzie Smarzowski idzie konsekwentnie dalej, pozostawiając nas z przygnębiającą wizją wszechogarniającego zła, niszczącego samotnie stawiających mu czoła bohaterów, Bator zatrzymuje się, odpuszcza. „Totalne rozwalcowanie”, które na ogół towarzyszy napisom końcowym u Smarzowskiego, tutaj nam nie grozi. W zamian dostajemy ulotną wizję zwyciężającego dobra. Czasem przyjemnie jest w ten scenariusz uwierzyć…

Joanna Bator, „Ciemno, prawie noc”, Wydawnictwo WAB, 2012.

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

„Drogówka” nie tylko o drogówce


Na ogół staram się nie wczytywać w recenzje filmów, których jeszcze nie widziałam: nie chcę się z góry uprzedzać ani nastawiać, wolę potem skonfrontować własną interpretację ze zdaniem zawodowych krytyków. Pewnie dlatego z recenzji poświęconych „Drogówce” Wojtka Smarzowskiego zapamiętałam właściwie tylko tyle, że to film jak na polską średnią bardzo dobry, ale już jak na możliwości samego reżysera mógł być lepszy. Niestety, nie pamiętam, jaki błąd lub błędy miałby popełnić przy kręceniu „Drogówki” Smarzowski; ja nie zamierzam go krytykować ani mu niczego wypominać. W „Drogówce” dostajemy to wszystko, za co Smarzowskiego kochamy i nienawidzimy: niepowtarzalnie realistyczny obraz Polski współczesnej, przygnębiająco trafną diagnozę nas – małych i nie tak bardzo pomnikowych mieszkańców tego zepsutego kraju, samotnego bohatera, który ratując resztki własnej godności stawia czoło złu w walce, której wygrać się nie da. Jeśli dodamy do tego gorzko-groteskowe poczucie humoru, podlejemy odpowiednią ilością przelanej wódki i obsadzimy aktorami Smarzowskiego (Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel, Bartłomiej Topa, Maciej Stuhr, ale też ostatnio Agata Kulesza, Kinga Preis, Marcin Dorociński) – dostajemy filmową wizję Polski wg Smarzowskiego. Może nas ten obraz nie cieszyć, można spierać się z jego prawdziwością, ale nie sposób odmówić mu siły.

Wbrew moim oczekiwaniom, wywołanym obejrzeniem niezbyt udanego trailera filmu, „Drogówka” nie składała się z serii obyczajowych skeczy, w których policyjne służby drogowe zatrzymują kolejnych, skretyniałych lub pijanych w trupa kierowców i przyjmują od nich łapówki, w przerwach zabawiając się z zatrzymanymi prostytutkami. W tym punkcie właściwy film Smarzowskiego dopiero się zaczyna i opisany obrazek jest zaledwie wierzchołkiem góry lodowej („wierzchołkiem gównianej góry lodowej”, dopowiada mi Pan Młodszy), z jaką przyjdzie nam się zmierzyć. Kalejdoskop zatrzymanych kierowców okazuje się ostatecznie niebagatelnym elementem konstruującym fabułę filmu, podobnie jak irytujący początkowo motyw paradokumentalnych krótkich filmików „z życia drogówki”, kręconych przez wszystkich bohaterów telefonami komórkowymi i zmontowanymi na przemian z tradycyjną taśmą filmową.



W porównaniu z wcześniejszymi filmami Smarzowskiego „Drogówka” jest dużo bardziej popkulturowa. Kiedy wreszcie z chaosu pozornie nieznaczących zdarzeń, ostro zakrapianych imprez, przypadkowego, szybkiego seksu i rosnącej frustracji podczas pełnionej służby naszą uwagę przyciągnie jeden z bohaterów i związane z nim zdarzenia, „Drogówka” staje się właściwie kinem akcji, ambitnym i precyzyjnie skonstruowanym filmem sensacyjnym z elementami thrillera, „Ściganym” w wersji polskiej.

Trudno ten film opisać i nie zniszczyć suspensu, jaki proponuje nam Smarzowski. Dlatego tutaj się zatrzymam. Powiem jedno: jak widzę przy drodze gliniarzy z „suszarkami” – myślę już o nich trochę inaczej niż dotychczas. 

„Drogówka”, reż. Wojtek Smarzowski, 2013.