czwartek, 26 września 2013

wspomnienia z wakacji, cz. 2: Sarajewo i okolice

Dzisiejszy odcinek wspomnień domaga się stosownego podkładu muzycznego. Klikamy na „play”, wsłuchujemy się w najczęściej śpiewaną na moich wakacjach piosenkę, i czytamy dalej.


Przede wszystkim, bez własnego samochodu pokonanie około trzystukilometrowej trasy okazuje się nie być takie proste. Najpierw tkwimy ponad godzinę na przystanku w Kupari, który nagle przestały odwiedzać jakiekolwiek autobusy (najwyraźniej to były te kursy s Dupca” i do Dupca”...). W rezultacie spóźniamy się na autobus do Sarajewa, który wyjątkowo odjechał punktualnie. Kolejny, na który czekamy, przyjeżdża do Dubrownika już opóźniony 1,5 godziny, a kolejne, robione co pół godziny postoje, jeszcze to opóźnienie wydłużają. Co prawda, przejścia przez granicę (liczne, bo jedziemy przez Neum, czyli wjeżdżamy do Bośni, potem znów do Chorwacji i dopiero wtedy ostatecznie wkraczamy na terytorium BiH) idą sprawnie, ale dodatkowa zmiana autobusu w Mostarze i kolejne przerwy na fajkę/kawę/siku/wzięcie jakieś paczki/oddanie jakiejś paczki/nikt poza kierowcą nie wie, po co stajemy/kolejną fajkę sprawiają, że do Sarajewa dojeżdżamy koło 23, po sześciu godzinach od wyruszenia z Dubrownika. Mam dość, jestem rozczarowana, bo w ciemnościach nie widziałam nic z bajecznego ponoć przejazdu górami otaczającymi Sarajewo, do tego głodna, bo zapasy zostały wyjedzone już wcześniej, a nie mamy bośniackich marek, żeby kupić cokolwiek, kiedy wreszcie kierowca zatrzymuje się przy jakimś sklepie, a nie w środku niczego (swoją drogą, w kantorze na dworcu w Dubrowniku można wymienić na kuny złotówki, ale nie prowadzą handlu markami konwertybilnymi...), więc pozostaje nam tylko oglądanie kolorowego jedzenia i wymyślanie, co najchętniej wrzuciłybyśmy na ruszt :-) A potem jest położony na końcu świata dworzec autobusowy w Sarajewie (który prawie ominęłyśmy, bo nie wyglądał jak cokolwiek mieszczącego się w jakiejkolwiek stolicy) i Mickey, który czeka tam na nas od dwóch godzin. I to nie koniec szoków. Bo jak usiłuję zapiąć pas w samochodzie, to stwierdzam z niepokojem, że pasa nie ma i że zasadniczo w naszym aucie i w autach obok też nikt z pasów nie korzysta, więc chyba jest to norma. Bo stada bezpańskich psów, których nie widziałam całe lata. Bo jesteśmy gośćmi bośniackiej rodziny, więc niezależnie od pory przybycia (23!!!), czeka na nas nie tylko ciepłe jedzenie, ale i tradycyjnie szatańsko mocna, czarna, gorąca kawa i przyjęcie iście rodzinne. K. odwiedza Mickey'ego po raz trzeci, więc jest niemal członkiem rodziny. Moje zmęczenie i zniechęcenie odchodzą jak ręką odjął. W tak niewielu miejscach jesteś gościem, a nie wyłącznie turystą. Po spotkaniu z tą gościnnością i otwartością nie sposób nie zakochać się w Sarajewie i jego mieszkańcach.

Baščaršija  główny bazar miejski, pochodzący z czasów osmańskich  Dziś nadal miejsce handlowe, ale bardziej nastawione na turystów, niż na lokalsów. Kupić tu można wszystko, a w międzyczasie zjeść sporo pyszności z tradycyjnej kuchni bośniackiej. No i  jeśli zatrzymujecie się u Mickey'ego, który mieszka w starej części miasta  to pierwsze, co widzicie w Sarajewie :-)



Cuda do kupienia:


Dżezwyyyyyyyy!!!



Tak się zachwyciłam najstarszą częścią miasta, założoną jeszcze przez Turków Osmańskich, że właściwie nie mam dobrych zdjęć Sarajewa secesyjnego, cesarsko-królewskiego, zachodnioeuropejskiego...  Sarajewa z mostem, na którym zabili Arcyksięcia, i z katedrami. Wolałyśmy stare dzielnice z ich małymi domkami i wszechobecnymi wieżami meczetów.





Inat kuća  Przekorny dom – przeniesiony w całości, bo jego właściciel nie godził się na wyburzenie budynku, stojącego w miejscu, gdzie miał powstać meczet.


Ostatni zachowany karawanseraj w regionie...


... dziś będący sklepem z orientalnymi pamiątkami i restauracją serwującą tradycyjne dania. Miałyśmy się oprzeć?


Ech... prawdziwa kawa po turecku (w przeciwieństwie do tego, co u nas za kawę po turecku uchodzi...), obok cukier z rachatłukum, za kawą bakława i tufahija.
Nie podejmuję się stwierdzić, co było lepsze... taki deser to czysta rozpusta i sama słodycz :-)


Tufahija: jabłko gotowane w wodzie z cukrem, nadziewane w środku mieszanką siekanych orzechów, miodu i nie wiem, czego jeszcze, z bitą śmietaną na wierzchu. Słodkie jak wszystkie wschodnie przysmaki i obłędnie dobre. Mocna konkurencja dla bakławy!


Sarajewskie modnisie pod Meczetem Gazi Husrev-bega.


I sam Meczet.


Ozdobne wejście do Medresy Seldžukija.


Pogoda nas nie rozpieszczała...


... zatem przewidując burzę, poszłyśmy coś zjeść. Na zdjęciu tzw. Koncepcija, czyli po trochu z różnych lokalnych pyszności. Uch, nie dam rady opisać, co tam było, poza tradycyjnym ćevapčići i gołąbkiem w liściu winogron. Ale polecam :-)



Droga do domu Mickey'ego. Pod górę...



Jeden z bardzo wielu cmentarzy sarajewskich w centrum miasta. Na pierwszym planie stare nagrobki, w głębi  las nowych. Ten widok będzie nam towarzyszył codziennie. To najbardziej widoczna pozostałość po ostatniej wojnie.


Rozchodzących się po mieście śpiewów muezinów nie odda żadne zdjęcie. To trzeba usłyszeć na żywo!



Ulica Saburina! Najlepszy adres w mieście :-)


I powoli...


... dochodzimy do domu Mickey'ego i jego rodziny. O dziwo, jeżdżą tu samochody (co prawda, jak się już zajedzie, to wyjechać można tylko na wstecznym, ale nie takie rzeczy robią lokalni kierowcy!) Sam Mickey to człowiek z sercem na dłoni, skarbnica wiedzy o mieście, znający Sarajewo lepiej niż wszystkie możliwe GPS-y. Od rana wita swoich gości mocną kawą, zwozi ich na dworzec i z dworca, pokazuje najlepsze w mieście burki/słodycze/pizze/obiad/co tylko sobie zamarzą i sprawia, że wszyscy jego goście mają ochotę siedzieć razem na tarasie przed domem, rozmawiać, poznać się i dzielić wrażeniami. Niesamowity człowiek w niebywałym miejscu. Najpierw opada Ci szczęka, bo dostajesz dużo więcej, niż się spodziewasz, a potem zakochujesz się w tym miejscu i rozumiesz K., która tam wraca po raz kolejny, i wszystkich tych ludzi, którzy zamiast iść na miasto albo na Sarajevo Film Festival, w ostatniej chwili zmieniają zdanie i postanawiają zostać na tarasie i jednak wypić kolejną kawę. Taka niepozorna ta szara brama, a tyle w sobie kryje...


Ślady wojny. Nadal obecne, chociaż nie sposób nie uszanować tego, jak wiele pracy włożyli mieszkańcy w odbudowę Sarajewa.






Zlatna dżezva: kawa, którą Mickey serwuje swoim gościom od chwili, kiedy wstają, do wieczora :-) Najlepsza w Bośni.


Monsieur Chat też dotarł do Sarajewa.


Pięknie odbudowana po wojnie Biblioteka Narodowa.


Wspomniane już wcześniej bezpańskie psy. Jak się potem okazało, jedno z dwu sarajewskich schronisk dla psów z braku funduszy musiało zostać zamknięte. Zwierzaki zostały wykastrowane, zaczipowane i wypuszczone na wolność. Dokarmiają je mieszkańcy miasta.


Pewnego wieczoru wybrałyśmy się podziwiać zachód słońca z jednego ze wzgórz otaczających Sarajewo.


Szczęśliwe owce pasą się tuż za miastem.



Panorama Sarajewa.



Lokalne piwo. Ale że jesteśmy w kraju muzułmańskim, w sklepowej lodówce schłodzone były wszystkie możliwe oranżady, energizery i inne napitki, poza piwem (chociaż nie jest to regułą, potem udało nam się upolować sklepowe piwo z lodówki). Tego jednak wieczoru piwo było ciepłe.


Sarajewski browar.





Przydomowy cmentarz (?).



Owoce i warzywa. Lata takich nie jadłam. Pomidory o smaku pomidorów, soczyste melony, prawdziwe ogórki... raj dla lubiących jeść :-)





Čuvaj se psa!



Jugonostalgia w cukierni.


Ciasno. Nowe Sarajewo, cz. 1.


Ciasno. Nowe Sarajewo, cz. 2.



Widoki z wycieczki do wodospadu Skakavac, niedaleko Sarajewa. Lekko nie było, ale warto zobaczyć i poczuć atmosferę tutejszych gór.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz