czwartek, 31 stycznia 2013

my się zimy nie boimy!

My się zimy nie boimy i na spacerki z Misiem chodzimy. Tym razem do Puszczy Niepołomickiej.




 Miś z gracją baletnicy łamiącej prawa grawitacji, wspiera się czubku jednej łapki:


Koniec z bieganiem za patyczkami!






środa, 30 stycznia 2013

Django. The D is silent.


Jeśli jeszcze nie nucicie pod nosem „Django... Django...”, bardzo proszę jak najszybciej to nadrobić, iść do kina i nucić! „Django” Quentina Tarantino poprawia nastrój, jak mało co tej zimy. I niezależnie od tego, co kto sądzi o hektolitrach czerwonej farby, totalnej rąbance, odstrzeliwaniu głów i całej tarantinowskiej otoczce związanej z pokazywaniem przemocy – to jest dobry, mocny i mądry film, ze świetną (jak zawsze!) muzyką.


Nie widziałam w życiu ani ćwierć spaghetti westernu, ale gdyby którykolwiek z nich miał być równie udany, jak radośnie parodiujący ich konwencję „Django”, to pewnie stałabym się fanką gatunku. Fabularnie „Django” dzieli się na dwie części: pierwszą, w której czarnoskóry niewolnik staje się partnerem niemieckiego dentysty i razem z nim pracuje jako łowca głów oraz drugą, związaną z odnalezieniem i uwolnieniem ukochanej głównego bohatera, sprzedanej jako niewolnica na inną plantację. Dwa tematy, dwie tonacje. Pierwsza, bardziej łotrzykowsko-przygodowa. Doktor Schultz (tym razem budzący sympatię widza Christoph Waltz) i uwolniony przez niego Django przemierzają Stany, biali, których zabijają, to na ogół źli ludzie, jest tu i wolność podróży, i spora dawka absurdalnego tarantinowskiego humoru (wolę nie wkopywać się w wyliczanie scen, i smaczków, które pamiętam i które są piękne, bo wyjdzie z tego opis trzech czwartych filmu, ale spór o białe worki na głowach, które noszą chcący dokonać zemsty na naszych bohaterach biali plantatorzy, jest mistrzostwem dialogu  kto widział, ten potwierdzi), i dużo zabawy. Niewolnictwo, rasizm, nierówność, wyzysk, przemoc – wszystko, co w pierwszej części raczej obracało się w żart, w drugiej połowie filmu zyskuje swoją wagę.


Hilde – żona Django (czarnoskóra niewolnica znająca niemiecki i nazywająca się Brunhilda!) – może być odkupiona tylko podstępem. Dotychczasowi łowcy głów podają się zatem za kogoś innego i przedstawiają jej właścicielowi. Sam Django z krwawego mściciela okrutnych białych plantatorów wejść musi w rolę czarnego handlarza niewolnikami, człowieka wolnego, ale pogardzanego, awansowanego niewolnika, który tylko sprytem i okrucieństwem mógł uniknąć losu innych czarnych. Wcześniejsze rozterki etyczne tytułowego bohatera znikają. Chcąc odkupić Hilde od psychotycznego właściciela plantacji (fascynujący DiCaprio jako wyrafinowany okrutnik Candy), Django musi przekonująco odegrać swoją rolę i udowodnić, że jest taki, jak otaczający go biali: nieczuły na ogrom zła, które spotyka pozostałych niewolników. Sceny, w których podaje się za handlarza niewolników to w filmie moment, w którym urywa się śmiech. Okrucieństwo wobec murzynów staje się czystym złem, bez domieszki zabawy, aktem, który boli także widza. Tarantino perfekcyjnie kieruje emocjami widowni: wszyscy kibicujemy Django w jego walce o prawo do własnego szczęścia. Jego zwycięstwo dokona się efektownie, przy dźwiękach muzyki z lat siedemdziesiątych, z ostentacyjnie parodiującą spaghetti westerny sceną triumfu naszego bohatera. Nie sposób oprzeć się tej euforii, jak kiczowaty by ten finał nie był.



Podziwiam Tarantino za dialogi, umiejętność pisania scenariuszy wbrew wszelkim możliwym szkołom (kiedy każdy rozsądny scenarzysta kazałby bohaterom działać, on zatrzymuje akcję i traci czas na wielominutowy dialog o niczym) oraz za ufność wobec aktorów: dialogi dialogami, ale bez kunsztu Jamiego Foxxa, Leonardo DiCaprio, Christopha Waltza, Samuela L. Jacksona (genialna rola „dobrego, wiernego murzyna” spod znaku Wuja Toma i „Przeminęło z wiatrem”, niejednoznaczna, jak i pozostałe) „Django” nie byłby aż tak porywający. Idźcie na „Django” i dajcie się mu uwieść!

„Django Unchained" („Django”), reż. Quentin Tarantino, 2012.

wtorek, 29 stycznia 2013

2 x Nahacz

Jeden wpis o dwóch książkach Nahacza: krótkich, dość podobnych i przeczytanych jedna za drugą. 

„Osiem cztery” to debiut Mirosława Nahacza: młodego Łemka wychowanego w małej wsi w Beskidzie Niskim. Książka została wydana, jeszcze zanim jej autor zdał maturę. Wkrótce po niej Nahacz dostał stypendium, zdał na studia do Warszawy i diametralnie zmienił swoje życie. Jednym ze świadectw jego spotkania z „wielkim światem” jest „Bocian i Lola”, ostatnia książka wydana za życia autora. Między nimi Nahacz wydał tylko „Bombla”; samobójcza śmierć w 2007 roku przerwała jego prace nad „Niezwykłymi przygodami Roberta Robura”, wydanymi pośmiertnie w 2009 roku w wydawnictwie Prószyński i S-ka (nie w Czarnym, macierzystym wydawnictwie Nahacza).



Od śmierci dwudziestotrzyletniego pisarza minęło już parę lat. Fala fascynacji nim jakoś mnie ominęła. Do wydawców dobijają się kolejni młodzi twórcy, a debiutująca w tym samym czasie co Nahacz Masłowska, zdążyła wydać powieść o wypalonych trzydziestolatkach. Mniej więcej takich, jakich dziesięć lat wcześniej, jako wchodzących w dorosłe życie, usiłował opisać Nahacz, co zresztą przyniosło mu sławę „głosu pokolenia 1984”. Czy dzisiaj ta etykietka przekonuje? Mam z tym pewien kłopot. Co prawda nie łapię się na tytułowe pokolenie „osiem cztery”, które u Nahacza jeszcze zdążyło zapamiętać końcówkę PRL-u, jeszcze wie, co to peweksy i już mgliście też, co to kapitalizm, realizowany w siermiężnych warunkach; pokolenie, które chce spróbować czegoś innego, dlatego eksperymentuje z używkami, chociaż jest też świadome tego, że ich wolność jest tymczasowa i skończy się tradycyjnie żoną, rodziną i spokojnym życiem. Fabuła oraz narracja obu powieści są zaskakująco podobne: to halucynacyjna podróż przez świat najróżniejszych używek, w jaką zabiera nas pierwszoosobowy narrator, podróż podważająca realność świata, w jakim się znajdujemy. W debiutanckim „Osiem cztery” używkami są jeszcze zbierane w lesie grzyby halucynogenne, zażywane na przemian z trawą i alkoholem na imprezie w domku letniskowym rodziców jednego z przyjaciół. „Bocian i Lola”, z akcją umiejscowioną w Warszawie, przynosi nie tylko krytykę wielkomiejskiego stylu życia na czele z symbolizującymi go galeriami handlowymi czy klubami, ale i takie zaburzenia percepcji rzeczywistości, które możliwe są po dużo mocniejszych środkach... Zresztą, nie zdradzając zbyt wiele z fabuły „Bociana i Loli”, powiem tylko, że halucynogenną jazdę zapewniała narratorowi mieszanka specyfików chemicznych i... literatury, a sam główny bohater, niczym Leonardo DiCaprio w „Incepcji”, zagubiony w kolejnych rzeczywistościach, poszukuje Loli, bo tylko jej obecność może zagwarantować mu wyrwanie się z halucynacji. Bo Lola, podobnie jak bączek w filmie Nolana, jest jedynym elementem, niezawodnie oddzielającym świat rzeczywisty od wyobrażonego.



Brzmi to wszystko bardzo dobrze, ale mam wobec tej prozy pewne wątpliwości. „Bocian i Lola” to książka dużo lepsza od „Osiem cztery”, chociaż obie powieści są świetnie napisane i Nahacz niewątpliwie miał ucho do dialogów. Mam wrażenie, że bardzo starał się wyjść poza opisywanie własnych perypetii życiowych. W „Osiem cztery” dopiero tego próbuje, „Bocian i Lola” jest już tekstem dużo bardziej dojrzałym, ale nadal pozostaje niedosyt. To bardzo dobrze rokująca proza, której jednak brakuje doświadczenia, zaplecza intelektualnego... Nie przekonuje mnie jako „głos pokolenia” (które zresztą dorosło i albo ustatkowało się, albo bierze inne używki; kolejni, urodzeni po osiemdziesiątym dziewiątym roku już się z opisywanymi przez niego dwudziestolatkami nie utożsamią – mają inne motywacje, inne wyobrażenie siebie samych, inne ideały...), ale pozostawia żal, że jej autor nie zdążył napisać swojego arcydzieła.

Mirosław Nahacz, „Osiem cztery”, Wydawnictwo Czarne, 2003.
Mirosław Nahacz, „Bocian i Lola”, Wydawnictwo Czarne, 2005.

niedziela, 27 stycznia 2013

jeśli zimową nocą Wachowscy...

Myślę, że gdyby Italo Calvino dożył premiery „Atlasu chmur”, to stałby się fanem tego filmu. Dlaczego tak uważam? Bo przez większą część „Atlasu” czułam się jak podczas lektury „Jeśli zimową nocą podróżny” Calvino. Powieść Calvino opowiada o Czytelniku, który rozpoczyna czytać książkę, niestety na skutek błędu wydawniczego po pierwszym rozdziale nie może jej skończyć. Kolejne książki i rękopisy zbiera w księgarni, u wydawcy, u tłumacza, wszystkie mają zaprowadzić go do ukończenia lektury tej powieści, którą zaczął czytać, ale teksty, po które sięga, okazują się czymś innym. Razem z Czytelnikiem poznajemy początki tych najróżniejszych gatunkowo potencjalnych powieści, przy czym żadna z nich nie wychodzi poza pierwszy rozdział, a wszystkie są ze sobą w jakiś sposób powiązane – na przykład podobnymi bohaterami, przedstawianymi w różnych kontekstach i w różnych konfiguracjach oraz atmosferą zagrożenia.



Porównanie „Atlasu chmur” z książką Calvino nie opuszczało mnie przez cały seans. Przede wszystkim dlatego, że ten długi film złożony z kilku dziejących się w różnych okresach historii (jest i XVIII wiek, i futurologiczna przyszłość), w których widzimy grono tych samych aktorów, przez długi czas sprawia wrażenie, jakby jego twórców interesowała sama wewnętrzna różnorodność stylistyczna, a nie opowiedzenie spójnej historii. 

Powieść Calvino to dziesięć początków różnych historii, częściowo zazębiających się, mniej lub bardziej intuicyjnie wyczuwamy między nimi istniejącą więź, ale ponieważ mamy tam i powieść podróżniczą, i kryminał, i powieść historyczną, i science fiction – różnic między nimi jest dużo więcej. Żadna z nich nie zostaje rozwinięta, moje czytelnicze pragnienie podążenia za oferowaną mi fabułą, zwodzi mnie na manowce, powieść jest hołdem złożonym żywiołowi opowieści bez doprowadzenia którejkolwiek z nich do końca. 

Liczne wątki składające się na „Atlas chmur”, pocięte i wymieszane, przez długi czas (naprawdę długi: jakieś dwie pierwsze godziny) sprawiają wrażenie, jakby miały przede wszystkim hamować rozwój jakiejkolwiek akcji. Próba ich ułożenia i znalezienia między nimi logicznych powiązań może budzić frustrację. Lepiej chyba, jak u Calvino, cieszyć się z samych opowieści i nie zastanawiać nad ich sensem… tym bardziej, że właśnie tego ostatniego „Atlasowi” brakuje. Być może, gdyby film powstał na przełomie tysiącleci, załapałby się na falę new age’u i nie budziłby sceptycyzmu. Jednak  stwierdzenie, że nasze czyny zmieniają przeszłość i przyszłość, sprzedawane dzisiaj jako podstawowa myśl filozoficzna trzygodzinnego widowiska, jest pewnym nadużyciem. Koniec końców film uważam za nieudany: przy tej ilości bohaterów i wątków żaden z nich nie zdążył mnie wciągnąć na tyle, żeby z którąkolwiek z postaci się utożsamić lub szczególnie jej kibicować. Nawet potencjalnie najbardziej interesujące wątki futurystyczne nie dosięgają do poziomu „Matriksa”. Mam wrażenie, że najlepiej bawili się przy realizacji „Atlasu chmur” sami twórcy, charakteryzatorzy i aktorzy, przebierani do każdego wątku, tworzący w filmie po kilka najróżniejszych postaci. Oczywiście, zabawnie jest oglądać Halle Berry jako blond Żydówkę oraz doszukiwać się kolejnych znanych aktorów w coraz bardziej zwariowanych charakteryzacjach, ale to za mało, żeby „Atlas chmur” uznać za wciągający i skłaniający do refleksji.

„Cloud Atlas” („Atlas chmur”), reż. Tom Tykwer, Lana Wachowski, Andy Wachowski, 2012.



piątek, 25 stycznia 2013

mam dwa latka...

On (zirytowany na Misia owładniętego głupawką): Misiu! Zachowujesz się jak dwulatek!
Ja w śmiech: Ale on przecież ma dwa lata...

No tak. Misiu ma dwa i pół roku i gdyby mówił, mógłby powiedzieć o sobie: mam dwa latka, dwa i pół, głową sięgam ponad stół...


środa, 23 stycznia 2013

o liczbach i ludziach


Dawno mi się to nie zdarzyło: przeczytałam tę powieść na jednym oddechu, odkładałam ją, zirytowana na bohaterów i ich decyzje, a po chwili znowu wracałam, zaciekawiona, co będzie dalej. Nie pamiętam, która książka podobała mi się aż tak. I nie podejmuję się oceny, na ile „Samotność liczb pierwszych” jest dziełem ambitnym. Sprawia przyjemność czytelniczą – i to wystarczy – chociaż przyjemność to perwersyjna, bo wizja świata według Giordana jest bezwzględnie przygnębiająca.



Dwoje bohaterów: Alice i Mattia. Śledzimy ich biografie równolegle, od dzieciństwa, po około trzydziesty rok życia. Równoległe są też ich losy. Alice odnosi w dzieciństwie wypadek podczas znienawidzonego kursu narciarskiego. Od tej pory jest kaleką. Mattia jest niewiele starszy od Alice, kiedy zostawia swoją niedorozwiniętą siostrę w parku i idzie na urodziny do kolegi. Od tej pory nieustannie obwinia się o jej śmierć. Oboje wyobcowani, z trudem dopasowujący się do wymogów i społecznych norm, regularnie karzący siebie za popełniane błędy ciągotami do autodestrukcji: on – samookaleczeniem, ona – anoreksją. Zmienna intensywność ich związku z pogranicza przyjaźni i miłości przynosi im kolejne rozczarowania. Nie umieją wykonać gestów, o których marzą, ani wypowiedzieć słów, które przychodzą im do głowy. Wbrew własnej woli – mijają się.

Intensywność tej opowieści, wciągającej od pierwszych stron historią dramatów dziecięcych (Alice nienawidzi nart, Mattia wstydzi się swojej siostry), które po chwili zmienią się w dorosłe dramaty małych ludzi, sprawiła, że pierwszą połowę przeczytałam niemal bez przerwy. Przygnębiające i realistyczne są obrazy okrucieństwa dzieci i nastolatków. Potem historia traci tempo. Kolejne obrazy z życia Alice i Matti – tytułowych „liczb pierwszych”, czyli podzielnych tylko przez jeden i przez siebie – czasem sprawiają wrażenie jakby miały potwierdzać teorię o skazaniu bohaterów na samotność. Nadal jednak uważam tę powieść za udaną.

Paolo Giordano, „Samotność liczb pierwszych”, Wydawnictwo WAB, 2010.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

weekend w Bacówce nad Wierchomlą. Fotorelacja

– To gdzie dziś jedziemy? – usłyszałam w sobotę rano. 
– Tam, gdzie będzie miejsce – pewnie nie było to bardzo odkrywcze, ale czego więcej oczekiwać po człowieku przedkawnym.

Miejsce dla naszej trójki znalazło się w Bacówce nad Wierchomlą, gdzie do tej pory jeszcze nie trafiliśmy. Punkt na dzień dobry – przyjmują gości z psami, proszą tylko o uniknięcie możliwego spięcia z suczką właścicieli, która teren traktuje jak własny, do tego mają szczeniaki, więc na terenie schroniska Miś ma chodzić na smyczy. Nie ma sprawy. Zapewniają pościel, więc z lekkimi plecakami wsiadamy do samochodu.

Jakoś tak się złożyło, że póki co nie jeździliśmy dużo w Beskid Sądecki. Bardzo lubię te góry, ale kiedy szukamy miejsca na weekendowy wypad, na ogół je omijamy: sam dojazd trwa dłużej, jest dalej od Krakowa, a serpentyny pod Nowym Sączem jakoś nie budzą mojego entuzjazmu. No ale skoro tam nas zechcieli, to nie marudziłam. Drogi – niestety – skrócić się nie dało: przejazd zatłoczoną zakopianką (sobotni wyjazd na narty połowy krakusów) i późniejsze grzeczne uśmiechanie się do fotoradarów plus przerwa na stacji benzynowej zajęły nam 3 godziny. Samochód zostawialiśmy w Wierchomli Małej, na parkingu hotelowym (bezpłatny). Stąd wiodą dwie drogi w górę: samochodowa – łagodna i dłuższa, bo licząca 5 km (oznaczona tablicą przy wjeździe) oraz czarny szlak pieszy – dużo krótszy, ale też dużo bardziej stromy. Nie mając pewności, czy czarny szlak będzie przetarty, wybraliśmy drogę samochodową, która o tej porze roku wygląda tak:


Niestety, tę malowniczość krajobrazu i łagodny stok trzeba okupić naprawdę długim spacerem do schroniska. My brnęliśmy w śniegu, co dodatkowo spowalnia marsz, i zajęło nam to ponad dwie godziny. Nie wiem, czy następnym razem nie zdecydowałabym się jednak na godzinę mordęgi na czarnym szlaku, przynajmniej w miarę szybko udałoby się nam wejść... Ale z drugiej strony Misiek mógł do woli hasać w śniegu:


 Czasem nie udawało mu się wyhamować na czas i lądował w zaspach…




 A droga się ciągnęła. Pięknie, ale ciągnęła się...


 Miś też nas poganiał:


Do schroniska doszliśmy wczesnym wieczorem. Byłam głęboko przekonana, że czeka mnie jeszcze godzina brodzenia w śniegu, więc światełko w oknie bardzo mnie ucieszyło:


Dostaliśmy pokój trzyosobowy. Chyba z uwagi na rozmiar Misia… Ale że sypialnie są urządzone w standardzie górskim, więc i tak ledwo się tam mieściliśmy:


(tutaj Miś nie miał gdzie się już przesunąć, bo był koniec pokoju, więc demonstruje swój zad):


Z braku miejsca, ktoś musiał zjeść kolację z parapetu:


A to już jadalnia:


Jadalnia to w ogóle temat na osobną wypowiedź. O ile pokoje są – jak na schronisko górskie – klasyczne z kubatury i wystroju i właściwie nie ma tu o czym mówić (no, może poza tym, że najpierw się martwiłam, że dostaliśmy koce i poszewki zamiast pościeli, ale w pokoju było tak gorąco, że to w zupełności wystarczało; do tego  jak to w schronisku – światło do wieczornego czytania nędzne), o tyle jadalnia to już jest coś. Fajna i przyjazna. Z kącikiem dla dzieci i z rozwieszanym w środku hamakiem. Z małą biblioteczką i paroma fajnymi, klimatycznymi gabeciami, o takimi:


I jeszcze z obłędnym widokiem z okien:


I z dobudowaną częścią wiosenno-jesienną przeznaczoną do siedzenia, kontemplowania panoramy Tatr (która podobno jest zachwycająca, ale cały nasz pobyt było pochmurno, więc nie mogę potwierdzić) i sączenia piwka:


No i właśnie w tej jadalni…


…człowiek zmęczony niekończącym się podejściem pod górę oddawać się może rozmaitym rozpustom kulinarnym. Rozmiar schabowego na talerzu przypomniał mi najpiękniejsze jedzeniowe momenty z Belgradu, chociaż 800 metrów niżej pewnie kotlet większy od mojej dłoni uznałabym za pewną przesadę. A w Bacówce wciągnęliśmy go błyskawicznie, podobnie jak karkówkę z grilla z masłem czosnkowym. Wszystko proste, bez żadnych fą fą, świeże, żadna mikrofala, do tego pieczone ziemniaki i surówka z kiszonej kapusty. Porcja godna, ale można się po niej ruszyć. Genialnie doprawione. Ach, warto było brnąć w śniegu. Na deser szarlotka na gorąco z bitą śmietaną: gigantyczna (jedna porcja na dwie osoby wystarczy), bardziej biszkoptowa niż na ogół się ją robi, ale godna polecenia. Po tym wszystkim mogliśmy tylko iść spać albo zająć się degustacją grzanego piwa. Trochę mnie zdziwiło, że nic w nim nie pływa i już podejrzewałam fałszywkę z sokiem i paroma goździkami podgrzaną w mikrofali, ale i tutaj Wierchomla ma punkt: nie wiem, jak je doprawiają, ale robią to skutecznie. Spiliśmy po dwa :)

Niestety, nasze żołądki mają ograniczone możliwości, więc nie spróbowaliśmy bigosu, kwaśnicy, pierogów (ruskie z bryndzą wydały mi się bardzo kuszące, ale zostawiam to na kolejny raz) ani naleśników. Kończąc temat kulinariów powiem tylko, że jajecznica śniadaniowa była prima sort. Jedyne, na co narzekał Pan Młodszy, to niedobór chleba!

No i właśnie taka jest Wierchomla:



Ale żeby nie było, że pojechaliśmy tylko na obiad, to w niedzielę poszliśmy na Runek. Pogody specjalnej nie było, był za to śnieg:


i mgła:


Szło mi się ciężko, więc chłopcy musieli na mnie czekać…



Niektórym nawet z tego czekania wypełzł na pysio Glutus Maximus:


Zima jak malowanie.





A drodze powrotnej jeszcze zahaczyliśmy o puste schronisko. Wybiegły nam na powitanie szczeniaki schroniskowe:



Przyjazne, rezolutne, śliczne małe misie!




Informacje praktyczne:

Przejazd Kraków-Wierchomla Mała: ok. 3h

Przejście z Wierchomli Małej do Bacówki drogą samochodową: zimą 2 h 15 min. Według tablic, wejście na górę czarnym szlakiem zajmuje godzinę. Zejście ze schroniska czarnym szlakiem: ok. 45 min. O tej porze roku czarny szlak z zacisza Bacówki prowadzi prosto w sam środek infrastruktury narciarskiej: stoki, kramy ze wszystkim, jadłodajnie, wypożyczalnie nart, parkingi i kupa luda. Schodzący z Wierchomli mogą przeżyć szok.

Bacówka nad Wierchomlą: przyjazna psom! Nocleg 35 zł/os (w pokoju trzyosobowym). Toalety schludne, czyste i odremontowane, są prysznice, niestety wszystko w piwnicy, więc piwo pijemy z umiarem, zwłaszcza jeśli śpimy na piętrze ;), od gospodarzy dostajemy koce i poszewki. W schronisku jest ciepło.

Karkówka z grilla w zestawie/Schabowy w zestawie: 24 zł
Szarlotka: 7 zł
Grzane piwo: 8 zł
Kawa, herbata – 3-4 zł
Bigos: 15 zł
Naleśniki, pierogi: 10-15 zł


czwartek, 17 stycznia 2013

dobrzy ludzie w czasach zła


Najpierw pogubiłam się w tej książce. Zaczęłam ją czytać i zaraz żałowałam, że jej wydawcy nie dołączyli do niej mapy Bośni, że nie ma jakiejś skróconej historii tej wojny, przebiegu działań wojennych, kto komu kiedy odebrał dane miejsce, miasto, jego część – a co za tym idzie, komu nagle wyjście z domu zaczęło grozić śmiercią.



Zawiłości wojny w byłej Jugosławii zdążyły mnie ominąć, a może byłam za młoda, żeby je wtedy poznawać. Wiedziałam, jak długotrwały i krwawy był konflikt o Sarajewo, ale nie miałam świadomości tego, że samo miasto podzielone było na strefy okupacyjne, których front wyznaczały osiedla czy nawet bloki. Pewnie ta niewiedza sprawiła, że poczułam się zagubiona w książce Svetlany Broz, ale na swoją obronę dodam, że konstrukcja „Dobrych ludzi”  świadomie to poczucie chaosu u czytelnika podtrzymuje. Autorka zebrała około stu świadectw szlachetnych, czasem wręcz bohaterskich czynów, z jakimi spotkali się mieszkańcy Bośni podczas wojny; to dobroć, której nie oczekiwali, bo w czasach agresywnej propagandy nacjonalistycznej samo udzielanie pomocy członkom innej grupy etnicznej wiązało się z narażeniem życia. Broz słucha Boszniaków, Serbów i Chorwatów; muzułmanów, prawosławnych i katolików. Przypadkowi ludzie, należący do wszystkich stron tego konfliktu, opowiadają o wojnie z całym jej koszmarem, ale i o dobru, dzięki któremu przeżyli. Autorka informuje nas tylko o imieniu i nazwisku swoich rozmówców, świadomie pomija ich narodowość czy wyznanie. Te możemy zrekonstruować sami na podstawie wspomnień. Tytułowe dobro z założenia jest ponad nacjonalizmami, książka w całości poświęcona jest gestom niespodziewanym, pomocy, jaką Serbowie udzielali Chorwatom, muzułmanie – prawosławnym, etc. W tym sensie to ogromnie krzepiąca lektura.

Ciekawostka: książkę – w pewnym sensie hołd złożony idei państwa, w którym możliwe jest pokojowe, a nawet przyjacielskie życie ludzi różniących się narodowością i religią napisała wnuczka Josipa Broz-Tity, twórcy Jugosławii.

Svetlana Broz, „Dobrzy ludzie w czasach zła”, Wydawnictwo Czarne, 2002.

środa, 16 stycznia 2013

„Tatarak” na mieliźnie

Bałam się „Tataraku”. Ktoś zdążył powiedzieć, że to wstrząsający film, gdzieś przeczytałam entuzjastyczną (i w podobnym tonie) recenzję – i przez długi czas omijałam go szerokim łukiem, bo niekoniecznie chciałam oglądać filmy o śmierci. Wreszcie nadszedł ten czas i zmierzyłam się z tym (póki co) ostatnim filmem Wajdy.

Najważniejsze z wrażeń po jego obejrzeniu to rozczarowanie. Nie wstrząsnął mną. Co więcej, obejrzałam ten film z niesłabnącym poczuciem dystansu wobec tego, co oglądam. Nie można powiedzieć, że to film zły, szczególnie, jeśli jako modelowy zły film posłuży nam „Katyń”. „Tatarak” jest na szczęście dużo lepszy, ale i tak wszystkie zachwyty nad nim uważam za przesadzone.

Kłopot sprawia mi przede wszystkim opanowanie materiału literackiego, wykorzystanego w filmie. „Tatarak” powstał na podstawie trzech tekstów: opowiadania „Tatarak” Jarosława Iwaszkiewicza, „Zapisków ostatnich” Krystyny Jandy oraz „Nagłego wezwania” Sandora Marai. Przyznaję – nie czytałam żadnego z nich. Jednak wrzucenie trzech tekstów w trwający godzinę dwadzieścia (z napisami) film o nie tak znowu dużej ilości zdarzeń budzi moje wątpliwości, czy na pewno w ten sposób dobrane teksty powinny być sfilmowane. Co więcej, na filmowy „Tatarak” składają się następujące wątki: pierwszy – będący adaptacją Iwaszkiewicza; drugi – monolog Jandy o chorobie i śmierci jej męża, Edwarda Kłosińskiego; i trzeci – zdjęcia z offu, wokół powstawania filmu. Gdzie zatem ten Marai? Może gdybym znała jego tekst wcześniej, udałoby mi się zobaczyć go w filmie Wajdy…

Trzy wątki, a każdy wadliwy. Adaptacja Iwaszkiewicza, w przeciwieństwie do fenomenalnych „Panien z Wilka” – nie porywa, choć jest przyzwoita. Tu najgorsze są sztuczne dialogi. Z kolei monologi Jandy, o których szczerości tyle pisano brzmią lepiej jako tekst, kręcone są dyskretnie, z nieruchomej kamery ustawionej w pustym pokoju. Jest malarsko i teatralnie. Janda powściąga emocje i gra bez typowej dla siebie histerii, ale to nadal jest Janda. Dla wielbicieli Jandy. Sceny z kręcenia „Tataraku” – kuriozum. Janda z Wajdą w plenerze na próbie czytanej, Janda czyta na głos opowiadanie Iwaszkiewicza, passus o zapachu tataraku, trochę kadzidlanym, trochę błotnym, który narratorowi kojarzy się z młodością i śmiercią jednocześnie. Co jakiś czas Wajda podaje jej liść tataraku do powąchania. Ona przerywa lekturę i wącha z zamyśleniem i wczuwaniem się (w rolę? W nastrój opowieści?). Od tej tautologii jeszcze gorsza jest tylko scena poruszonej filmowaną właśnie śmiercią Bogusia Jandy, która ucieka z planu filmowego. Niepotrzebna, histeryczna, kompletnie niewiarygodna.



Główny motyw fabuły, oparty na opowiadaniu Jarosława Iwaszkiewicza, opowiada o matczyno-erotycznej relacji, łączącej umierającą panią Martę z Bogusiem, chłopcem dorastającym, takim, jakim nigdy nie stali się jej zabici w Powstaniu Warszawskim synowie. Na grającą rolę pani Marty Krystynę Jandę ciężko mi było patrzeć. Pozbawiona zmarszczek twarz, nowy rysunek ust… Rozumiem powody, dla których ktoś poprawia sobie urodę, ale ciężko mi zaakceptować ich rezultat – sztuczną twarz. Na partnerującego Jandzie Pawła Szajdę w roli Bogusia patrzy się przyjemnie, bo urodę ma żywcem „z epoki”, za to nie daje się go słuchać, tak fatalnie jest zdubbingowany. Na szczęście, poza parą głównych bohaterów, jest na co patrzeć i czego słuchać, dzięki pracy operatora – Pawła Edelmana i autora muzyki do filmu – Pawła Mykietyna. Zdjęcia i muzyka są zdecydowanie najmocniejszą częścią dzieła.

I znowu okazało się, że patent Wajdy, polegający na zebraniu genialnej ekipy i korzystania z jej zbiorowej energii jakoś się sprawdził. Duet Edelman – Mykietyn to jednak za mało, żeby ten film komuś polecić, ale przynajmniej (nareszcie!) kolejny film Wajdy daje się bez większego bólu obejrzeć. Szkoda, że pomysły, które kiedyś gwarantowały Wajdzie sukces (adaptacje Iwaszkiewicza, robienie z rzeczywistości materiału filmowego) – teraz wydają się wtórne, nieudane. Aż strach pomyśleć, co mistrz zrobi teraz „Wałęsie”…

„Tatarak”, reż. Andrzej Wajda, 2009.

wtorek, 15 stycznia 2013

trzej bracia i bimber

Dawno temu, było sobie trzech braci. Rodzice im zmarli, zatem najstarszy, który był najmądrzejszy, zajmował się młodszymi. Pomagał mu w tym młodszy brat, najsilniejszy z całej trójki. A najmłodszy, głupi Jasio, czekał na to, aż dorośnie i pokaże starszym braciom na co go stać. I kiedy w wiosce pojawia się zły człowiek, bracia muszą stawić mu czoła. Okazuje się, że najmłodszy Jasio jest najsprytniejszy z braci i pokonuje złe moce, a jednocześnie zdobywa rękę księżniczki.



Znacie? Znamy… No to obejrzyjcie „Gangstera” (kolejny przyczynek do nieudanych tłumaczeń tytułów filmów, „Gangster” to jednak nie to samo, co „Lawless”!), którego fabuła oparta jest na znanej bajce o trzech braciach. Uzupełnić co prawda tę bajkę trzeba o fakt, że bracia trudnią się produkcją bimbru w czasach prohibicji, a złym człowiekiem jest głęboko antypatyczny wysłannik policji i że starcie między nimi jest niebajkowo ostre i krwawe. Można jeszcze dodać, że bajkę tę opowiada Nick Cave, który jest autorem scenariusza i ścieżki dźwiękowej do filmu. No a jak Cave opowiada bajkę (skądinąd opartą na faktach), to już wiemy, czego się spodziewać. Nie sama fabuła jest w „Gangsterze” ważna, bardziej liczy się, jak to jest opowiedziane. Wypracowane, piękne kadry, fantastyczne zdjęcia, bardzo dobra scenografia, muzyka z południa Stanów rekompensują wolne tempo narracji. Świetni są sami bohaterowie, bardziej typy narysowane kilkoma wyrazistymi kreskami niż zniuansowane psychologicznie postaci, ale w tej opowieści, trochę stylizowanej na mityczną, to się sprawdza.  Pan Młodszy poleca bardzo, ja chyba nie aż tak entuzjastycznie, ale to przyjemny sposób na spędzenie wieczoru.

Lawless („Gangster”), reż. John Hillcoat, 2012.

niedziela, 13 stycznia 2013

bajka dla dużych


Na fali entuzjazmu wywołanego „Kochankami z Księżyca”, znaleźliśmy kolejny film Wesa Andersona, wychodząc z założenia, że jeśli facet więcej takich dobrych i pojechanych filmów zrobił, to warto je obejrzeć. Stanęło na „Fantastycznym Panu Lisie”, podobno najlepszym do tej pory jego filmie. Co prawda Pan Młodszy mi marudził trochę na początku, że animację dla dzieci będzie oglądał, ale szybko mu przeszło. Bo że animacja to na pewno, ale z tym dla dzieci to bym się zastanawiała…



Przede wszystkim animacja jest inna niż to, do czego przyzwyczaił nas Pixar i Disney: anachroniczna, świadomie niedoskonała, technicznie bliższa naszym dobranockom niż dzisiejszemu Shrekowi. To samo powiedzieć można o poczuciu humoru „Pana Lisa” i jego bohaterach: w przeciwieństwie do upraszczających obrazów dzisiejszych bajek, nie są to postaci jednowymiarowe. Zasadniczo sympatyczny Pan Lis po ustabilizowaniu swojego życia i przeprowadzce między ludzi łamie obietnicę daną swojej żonie i wraca do okradania swoich  sąsiadów. Ci ostatni są co prawda tępi i brzydcy, ale postanawiają ukarać Pana Lisa. Ich zemsta może skrzywdzić także żonę Pana Lisa, ich neurotycznego syna i kuzyna… 

 „Pana Lisa” dobrze się ogląda także dzięki aktorstwu: nie wiem, kto robił dubbing polski, ale w oryginale słyszymy głosy Maryl Streep, George’a Clooney’a, Willema Dafoe i Billa Murraya. Żywe, przekonujące dialogi świetnie łączą się z obrazem zwierząt – trochę strasznych, trochę groźnych, trochę brzydkich, dzikich, nieujarzmionych. Tak jak tytułowy Pan Lis nie jest w stanie zwalczyć swojej lisiej natury, tak i pozostałe postaci dalekie są od stereotypowych uproszczeń. Bohaterowie „Pana Lisa nie powstali z inspiracji pluszowymi przytulankami. Waga tematu, sposób przedstawienia bohaterów z ich zaletami i wadami, sprawiają, że „Fantastycznemu Panu Lisowi” bliżej do „Koraliny” lub „Mary i Maxa” niż do „Kubusia Puchatka”. Zło i przemoc, nieobecne w większości bajek dla dzieci lub pokazane jako ucieleśnione w głupim/brzydkim/groteskowym bohaterze (co zawsze łagodzi jego istotę), tutaj dzieli się między kilka postaci. Pan Lis w dramatycznych okolicznościach traci swój ogon, jego syn chciałby upokorzyć kuzyna, jego żona chce, żeby mąż, wbrew własnej naturze, ustatkował się i zmienił tryb życia. Nikt nie jest prosty ani jednoznaczny. A przecież oglądanie tego filmu to też przyjemność i dużo zabawy  szczególnie dzięki inteligentnym i śmiesznym dialogom.

Wcale nie taki fantastyczny i po ludzku skomplikowany Pan Lis zachęcił mnie do dalszego poszukiwania filmów Andersona. Ciekawe, co jeszcze nakręcił...

„Fantastic Mr. Fox” („Fantastyczny Pan Lis”), reż. Wes Anderson, 2009.

sobota, 12 stycznia 2013

dylematy Masłowskiej


Lubię Masłowską. Nie do tego stopnia, żeby wyszukiwać wszystkie informacje i recenzje z nią związane, ale lubię jej styl, jej ucho, spisane przez nią dialogi, nawet jeśli ostatecznie stwierdzam, że dana rzecz mnie nie przekonuje. Tak było z „Pawiem królowej”, językowo doskonałym, ale o niczym. Z drugiej strony dialogami z „Między nami dobrze jest” mówimy z Panem Młodszym nadal. Co prawda z „hops do mojej pościółki w prosiaczki i chrapś chrapś do rana” jakoś zrezygnowaliśmy, ale „idź do swojego braku pokoju” nadal jest używane. Więc jak tylko okazało się, że Masłowska wydaje nową powieść, wiedziałam, że chcę ją przeczytać i miałam nadzieję, że będzie to Masłowska udana, a nie tylko językowo sprawna. Początek zapowiadał się smakowicie: „Na ulicy przed domem leżał kot z białym kołnierzykiem, ni to grzejąc się w słońcu, ni to raczej jednak nie żyjąc, wnosząc z faktu, że nie było słońca ani żadnych innych przyczyn, by leżeć wśród pędzących samochodów”. Zachęcona tym  wstępem, zabrałam się za lekturę. Ponieważ „Kochanie, zabiłam nasze koty” jest powieścią naprawdę krótką, uporałam się z nią dość szybko. I, niestety, nie byłam zachwycona. Mam wrażenie, ze moje spotkania z Masłowską w najgorszym razie kończą się stwierdzeniem, że oddałabym nerkę, żeby TAK pisać, ale poza fascynującym językiem niewiele więcej z tego wynika. Przebiegam wtedy wzrokiem tekst, dając się uwieść brzmieniu kolejnych zdań, humorowi, jaki powstaje z „samplowania języka”, zderzania cytatów z języka potocznego, błyskotliwemu spisywaniu zagadywania pustki i głupoty watą słów. Zderzenie tego groteskowego stylu z przygnębiającą na ogół u Masłowskiej diagnozą stanu intelektualnego czy emocjonalnego osób mówiących jest już porywające. „Kochanie, zabiłam nasze koty” nie spadają poniżej pewnego poziomu, to jest nadal bardzo dobrze spisana książka, po której powierzchni jednak prześliznęłam się z uśmiechem, ale bez specjalnego namysłu. A przecież opis życia trzydziestolatków w dużym mieście (Masłowska nie precyzuje, czy to NY, ale opis lokalnych hipsterów budzi takie skojarzenia),  powinien mnie zainteresować. Tym bardziej, że zasadniczo ciężko się z autorką nie zgodzić: pokazując dzieje przyjaźni dwóch wielkomiejskich dziewczyn, fascynatek jogi i odchudzania i bardzo starających się być na czasie, chociaż nie jest to łatwe, jeśli trzeba się samemu utrzymać, opisuje doskwierający brak stabilności, brak czegokolwiek znaczącego w życiu, przelotne znajomości i mody, których obie bohaterki rozpaczliwie się czepiają, a które mają nadać ich życiu sens. Prawdziwe, ale nie uwodzi.



„Mnie to wpędza w depresję. Miasto zaczyna się trząść już koło osiemnastej, a potem buzuje aż do nocy, pełne przekrzykiwań, pisków, głupich śmiechów, łamiących się obcasów, brzęku butelek, strzelających korków od szampana, koki zasysanej z desek klozetowych i naciąganych na członki prezerwatyw… Przerabianie przez cały tydzień swojego jedynego, niepowtarzalnego, nieubłaganie mijającego życia na pieniądze musi skończyć się głupawką, zwierzęcym wrzaskiem „mam prawo do odrobiny wolności!!!”. Nawet jeśli ta hektyczna, hurtem realizowana wolność, która musi wystarczyć na cały kolejny tydzień, oznacza prawo do swobodnego robienia z siebie palanta, darcia śluzówki genitaliów na strzępy i do spania potem z głową w sraczu”.

„A to Bad Berry jest teraz naprawdę trendowe. Mają nawet przedłużone espresso dla psów i stoliki, gdzie psy mogą usiąść sobie ze swoimi MacBookami. To teraz szał: niby mają tylko trzy litery na klawiaturze (H, A i U), ale mają normalnie Firefoxa i twój pies może w chwilach wolnych od zabawy, nauki i zakupów oglądać filmiki na Youtubie, pokazywać innym psom, mogą na imprezkach oglądać je sobie razem (stary, ale nie widziałeś tego!) (nie, nie, pokażę ci coś lepszego), w ogóle ma fajny design, jest na niego mniej wirusów i jej pies dużo bardziej go sobie chwali od peceta, którego miał poprzednio”.

„– Poproszę… - powiedziała Fah. – Poproszę… Poproszę duże nuggetsy.
– Dużych nie ma.
– A jakie są?
– Są Ogromne, Gigantyczne i Potworne.
– To ogromne.
– Dodatkowy tłuszcz? – pyta kasjerka.
– Nie, bez dodatkowego tłuszczu.
– Czy chcesz dodatkowe tysiąc pięćset kalorii za półtora dolara?
– Nie, dziękuję.
– Poczwórne, czy poszóstne frytki?
– Poczwórne.
– Dziękuję, przyjęłam zamówienie”.

Dorota Masłowska, „Kochanie, zabiłam nasze koty”, Noir Sur Blanc, 2012.

piątek, 11 stycznia 2013

jak tata z synem

On: Miś miał miękką charyzmę i przylazł, żeby się nim zajmować. Ale pogadaliśmy jak tata z synem; powiedziałem, że mam robotę i musi to zrozumieć. I poszedł spać do sypialni. Mądry chłopak. 




środa, 9 stycznia 2013

życie po sekcie: „Martha Marcy May Marlene”

„Martha Marcy May Marlene”. Dużo imion, ale wszystkie należą do jednej bohaterki. Martha nie ma rodziny, przyjaciół, nikogo bliskiego – poza siostrą, z którą, jak się wydaje, wcześnie straciła kontakt. Kiedy jednak postanawia uciec z sekty, z którą jako Marcy May mieszka w wiejskim domu, to właśnie swoją siostrę prosi o pomoc i przygarnięcie. 

Tak zaczyna się film w reżyserii Seana Durkina. Martha przeprowadza się do siostry i jej męża. Szybko okazuje się, jak bardzo jest nieprzystosowana do „normalnego” życia. Ciąg retrospekcji i wspomnień Marthy tłumaczy jej rozchwiany emocjonalnie stan. Reżyser w tych sekwencjach pokazuje wszystkie praktyki sekty, stopniowe „uwiedzenie” ofiary, emocjonalne związanie z guru, uzależnienie od akceptacji grupy, w końcu pogodzenie się z kłamstwami, wykorzystywaniem seksualnym, manipulacją i w konsekwencji – łamaniem prawa. Jednocześnie cała ta poświęcona sekciarskim praktykom część filmu skutecznie unika taniej sensacji, niepotrzebnego epatowania drastycznymi scenami. Mówiąc obrazowo, Durkin opowiada o sekcie nie tyle językiem „Faktu”, ile obiektywnym językiem reportażu. Ten chłodny, pozornie niezaangażowany ton robi wrażenie. Do tego połączony jest z opowieścią nie mniej ważną – z historią Marthy po ucieczce z sekty. Po amerykańskim filmie o tej tematyce spodziewałabym się raczej sensacyjnej części opowiadającej o praniu mózgu ofiary, której po ucieczce pomaga w dojściu do siebie kochająca rodzina, ofiara powoli przełamuje traumę i zaczyna szczęśliwe życie. U Durkina jest na odwrót i to dopiero jest fascynujące i prawdziwe. Martha trafia do rodziny, która stara się ją zaakceptować, ale nie jest w stanie z nikim rozmawiać o tym, co ją spotkało. Jej siostra widzi, że coś jest nie tak, ale nie umie temu zaradzić, bo sama obecność kogoś bliskiego nie wystarczy przy tak ekstremalnym doświadczeniu. Martha nie ma słów na nazwanie swojej historii, prawdopodobnie byłaby w stanie wyartykułować słowa „byłam w sekcie” dopiero za jakiś czas, kiedy uświadomiłaby sobie, że ludzie, od których uciekła, wyrządzili jej krzywdę, że manipulowali nią, wreszcie, że nie byli jej przyjaciółmi, a sektą. Musiałaby zatem nabrać dystansu do tej historii, umieć ocenić ją obiektywnie. A tego Martha nie jest w stanie zrobić. Uciekła z sekty, bo instynktownie zdawała sobie sprawę z krzywdy, jaka ją tam spotyka, ale kiedy już mieszka ze swoją siostrą, zaczyna krytykować jej sposób życia, posługując się frazesami, których nauczyła się w sekcie. Tak jakby emocjonalne oderwanie się od sekty było znacznie trudniejsze od fizycznej ucieczki od niej. To przygnębiający film, bo w tej perspektywie wydaje się, że nie ma dla Marthy ratunku. Nie wiadomo, kto mógłby pomóc dziewczynie, która nie opowiada nikomu swojej historii, za to pogrąża się we wspomnieniach, które przestaje odróżniać od rzeczywistości... Niejednoznaczne zakończenie niczego tu zresztą nie podpowiada. Jak skończy się historia Marthy? Nie dość, że trzeba obejrzeć film, to jeszcze samemu sobie dopowiedzieć zakończenie.  Może Wasze będzie bardziej optymistyczne, niż moje?




„Martha Marcy May Marlene”, reż. Sean Durkin, 2011.