czwartek, 30 maja 2013

nie zawsze wychodzi

Miało być erotyczne – a w PRL-owskim kinie było odważniej. Miało być Lynchowsko i onirycznie – a wyszedł raczej Barczyk. Miało być lokalnie – a wątek polski kompletnie nie przekonuje. Miał być dramat obsesji – a wyszedł nużący sen/marzenie głównej bohaterki. Jak mnie to wszystko wynudziło! Nie polecam.




„Kvinden Der Drømte Om En Mand” („Kobieta, która pragnęła mężczyzny”), reż. Per Fly, 2010.

środa, 29 maja 2013

Wisła, Miś i labradorka




Tym razem na spacerze spotkaliśmy sześciomiesięczną labradorkę. Z obawy, żeby Miś w zabawie nie zrobił jej krzywdy, trzymaliśmy go na smyczy, sunia bardzo chciała się bawić, ale wydawała się tak delikatna! Za parę miesięcy da popalić naszemu Misiowi :-)








wtorek, 28 maja 2013

„Wyznaję”

Ponad siedemset stron, a po przeczytaniu ostatniej żałowałam, że to już koniec! Pewnie nie uda mi się przeczytać powieści Cabrégo jeszcze raz, ale szczerze zazdroszczę wszystkim, którzy przyjemność lektury „Wyznaję” mają przed sobą.


Cabrému udało się pogodzić w „Wyznaję” klika powieściowych zalet – i tu może kryje się sekret jego popularności. Mamy zatem niebagatelną długość, która jednych odstraszy, ale skusi wielbicieli tych książek, z którymi nie można rozstać się zbyt szybko, pozwalając na zaprzyjaźnienie się z bohaterami. Do tego dodajmy trochę eksperymentów formalnych, na tyle mało, żeby powieść nie budziła wyłącznie entuzjazmu krytyków literackich, ale też na tyle działających w lekturze, żebym czuła, że kolejny wieczór poświęcam nie na jakieś tam babskie powieścidło, a na książkę „z ambicjami”: mamy zatem kilka różnych (różnych? nie, nie zdradzę!) wątków, narrację zmienianą niekonwencjonalnie w obrębie jednego zdania, kilka planów czasowych i świetną konstrukcję, która spaja wszystkie te elementy. Do tego całość jest napisana lekko i potoczyście, więc czyta się ją jednym tchem. Słowem: sama przyjemność.

Pisać, o czym jest „Wyznaję” jest już bardziej karkołomne. Główną osią zdarzeń jest historia skrzypiec, które Adrian, główny bohater, dziedziczy po swoim ojcu. Adriana poznajemy jako kilkuletniego, już wtedy dość niezwykłego brzdąca, który styka się wówczas po raz pierwszy z rodzinną tajemnicą. Z czasem sam będzie musiał ją rozwikłać… „Wyznaję” nie jest jednak poświęcone wyłącznie Adrianowi: to montaż kilku opowieści, rozgrywających się w kilku epokach i miejscach, od Bliskiego Wschodu, przez wydarzenia związane z Wielką Inkwizycją, po przedwojenny Rzym i powojenną Barcelonę epoki generała Franco. W tych opowieściach powraca fascynujący autora (ale i samego Adriana) temat zła i wyborów etycznych. Cabré szczęśliwie unika teoretycznych rozważań filozoficznych z jednej, a mielizn uproszczeń metafizyki popkulturowej z drugiej strony (choć na pewno bliżej mu do popkultury niż do Arendt). Zestawia wydarzenia, przygląda się im, udowadnia naszą niemożność jednoznacznej oceny, nie moralizuje. Dobra, mądra i angażująca powieść. Polecałabym jako lekturę wakacyjną, ale istnieje ryzyko, że wakacje spędzicie z książką w dłoni :).

Jaume Cabré, „Wyznaję”, tłum. Anna Sawicka, Wydawnictwo Marginesy, 2013.

Ps. Hauk! oraz Czarny Orzeł i szeryf Carson rządzą! Uwielbiam ten wątek :)


piątek, 24 maja 2013

człowiek człowiekowi myśliwym: „Polowanie” Vinterberga

Jak dobrze, że nie oglądałam tego filmu w kinie! Nie dlatego, że „Polowanie” jest aż tak słabe i żal by mi było wydanych na bilet pieniędzy; raczej dlatego, że prawdopodobnie wyszłabym z kina z obgryzionymi paznokciami i objawami wyczerpania nerwowego. Nowy film Vinterberga zapewnia widzowi przyjemność porównywalną nie tyle z „Festen”, jego najsłynniejszym dziełem, ile z równie optymistycznym „Dogville” Larsa von Triera. Oba filmy bazują na podobnej koncepcji niewinnej ofiary, prześladowanej przez społeczność. W „Polowaniu” ofiarą tą jest sympatyczny przedszkolanek Lucas (Mads Mikkelsen), oskarżony przez jedną z wychowanek o molestowanie seksualne. Ciąg dalszy jest psychologicznie perfekcyjny, co nie zmienia faktu, ze śledzenie mechanizmu, który prowadzić może wyłącznie do eskalacji przemocy (i jako widzowie nie mamy co do tego nawet przez chwilę wątpliwości), jest emocjonalną drogą przez mękę. Wiemy, że to się nie może skończyć dobrze, śledzimy, jak krok za krokiem los Lucasa zmierza w stronę przeczuwanej przez nas katastrofy.

Wiarygodny, mocny, nieprzyjemny, przygnębiający film.




„Jagten” („Polowanie”), reż. Thomas Vinterberg, 2012.

czwartek, 23 maja 2013

Miasto Słońca: tuż za wschodnią granicą

Ile znacie książek o Białorusi?
No właśnie. Zgadzam się, Białoruś nie jest potęgą ani pierwszoplanowym graczem politycznym, nie budzi więc wielkiego zainteresowania. Może też nie wpuszcza tak łatwo reporterów. O ile udało się już napisać książki poświęcone krajom tak bardzo zamkniętym dla dziennikarzy i turystów jak Turkmenistan czy Korea Północna, o tyle nasz wschodni sąsiad nadal czeka na swoją kolej. Książka Artura Klinaua „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca” tylko częściowo wypełnia tę lukę. „Mińsk” jest serią poetyckich esejów poświęconych jednemu miastu. I chociaż po lekturze książki przyszedł mi do głowy pomysł wyskoczenia do Mińska, nie łudzę się, że dałoby mi to możliwość zobaczenia go takim, jak przedstawia je Klinau, bo wyłaniające się z jego wspomnień miasto betonowych pałaców, złocistożółtych pomników socrealistycznej kultury, stojących pod błękitnym niebem, już nie istnieje. 




Mińsk w oczach Klinaua staje się ucieleśnieniem projektu Miasta Słońca Tomasza Campanelli, miejsca, gdzie żyją równi ludzie, poddani sprawiedliwej władzy Metafizyka. Ta siedemnastowieczna utopijna idea społeczeństwa doskonałego jest dla autora kluczem do zrozumienia architektonicznej, już powstałej w wieku dwudziestym, logiki rodzinnego miasta. Mińsk: pierwsze duże miasto na drodze podróżujących z zachodu do Moskwy, miał swoim gościom pokazać potęgę imperium, do którego właśnie trafiali. Mówiąc językiem autora, miał być wrotami do Krainy Utopii. 

Tę częstokroć szpetną zabudowę oglądamy częściowo jako próbę wcielenia w życie określonej idei, ale też jako Krainę Szczęścia samego autora. Klinau opowiada o losach miasta od początku jego założenia (przypominając też o wspólnej historii dzisiejszej Polski, Litwy i Białorusi), skupiając się przede wszystkim na opisie miasta swojego dzieciństwa i młodości. Jego wizja Mińska jest zatem połączeniem ciepłych, sentymentalnych wspomnień oraz wiedzy dorosłego już człowieka, który widzi przestrzeń swojego rodzinnego miasta jako w pewien sposób logiczną konstrukcję. To połączenie spojrzenia zdystansowanego dorosłego oraz zaangażowanego dziecka sprawia, że Mińsk w opowieści Klinaua staje się miejscem mitycznym, na swój sposób pięknym, ale nieistniejącym. Autor kończy swoją opowieść z chwilą upadku Krainy Szczęścia, który okazał się zabójczy dla Miasta: 
Miasto Szczęścia umarło, pozostała jednak kuriozalna, do niczego na świecie niepodobna konstrukcja estetyczna  Słoneczne Miasto Marzeń  gigantyczna scenografia pewnego projektu Utopii zwanego roboczo Szczęściem (s. 148).

Artur Klinau, „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca”, tłum. Małgorzata Buchalik, Wydawnictwo Czarne, 2008.

środa, 22 maja 2013

piknikowy nastrój

Dzisiejszy wpis sponsoruje „Dzień świra”. Marek Kondrat przypomina: pamiętajcie o poprawnym akcentowaniu tytułu posta! 


No a jak piknikowy nastrój, to pozycja głównie horyzontalna...





Razem spoglądali w niebo...


... wyjątkowo wówczas piękne :)


Spotkaliśmy sunię rasy basenji


Śliczna i rezolutna







I na nowo zalegliśmy w miejscu...





Miś nurza się w zieloność i jak łódka brodzi... ;)



wtorek, 21 maja 2013

Jakimowski: 3 x tak

Andrzej Jakimowski kręci za mało. Odliczając filmy dokumentalne i krótkometrażowe, dostaliśmy od niego trzy fabularne pełne metraże, nakręcone w ciągu dziesięciu lat. To mało, chociaż jeśli weźmie się pod uwagę, że reżyser jest też za każdym razem autorem scenariusza, a całość, jaką dostajemy, jest zawsze świetnie napisana, zagrana, zrealizowana i zmontowana – to ten długi czas czekania na kolejny film jakoś jestem skłonna Jakimowskiemu wybaczyć.



Trudno pisze się o tych filmach, jeśli lubiąc je, chciałoby się do nich kogoś jeszcze zachęcić. Jakimowski nie robi kina elitarnego. Przychodzi mi tu do głowy określenie „kino familijne”, adekwatne, gdyby nie wiązało się z głupawymi komediami amerykańskimi o rodzicach i ich dzieciach. Bo chociaż u Jakimowskiego pojawiają się i rodzice, i dzieci, a obraz jest okraszony sporą dawką poczucia humoru, to w jego filmach nie ma nic urągającego inteligencji i wrażliwości widza. To wizja świata i ludzi bardzo rzadka, pełna sympatii i szacunku dla swoich bohaterów. Ciepło, jakie emanuje z tych obrazów, sprawia, że zamiast rechotu z bohatera-idioty, dostajemy radość płynącą z obserwacji drobnych gestów filmowych bohaterów, których szczerze lubimy i kibicujemy im.



Co ciekawe, pomysły Jakimowskiego na fabuły bardziej przywodzą na myśl porządnie dołujące europejskie kino obyczajowe spod znaku Dogmy, czy na rodzimym gruncie – kino moralnego niepokoju – niż film do obejrzenia z całą rodziną, który niezawodnie poprawia nastrój. „Zmruż oczy” opowiada o nieletniej uciekinierce z domu, ukrywającej się na wsi. W „Sztuczkach” dostajemy historię wakacji dwójki dzieci. Starsza siostra usiłuje dostać pracę, młodszy chłopiec snuje się po Wałbrzychu, marząc o powrocie do domu ojca, który zostawił rodzinę. Akcja „Imagine” dzieje się w ośrodku dla ociemniałych, gdzie nowo przybyły nauczyciel walczy o samodzielność rezydentów. Mówiąc w skrócie: nieszczęśliwe dzieci, bieda, choroby. Z tych potencjalnie depresyjnych tematów Jakimowski – bez łatwego pocieszania – wyciąga to, co w ludziach najlepszego: szacunek dla drugiego człowieka, bezinteresowność, dobro. Zachwycające wizualnie filmy Jakimowskiego, kręcone w zalanych słońcem plenerach Suwalszczyzny („Zmruż oczy”), Wałbrzycha („Sztuczki”) oraz Lizbony („Imagine”) przenoszą widza do trochę lepszej wersji naszego codziennego świata. Aż żal go opuszczać, kiedy kończy się film…



„Zmruż oczy”, reż. Andrzej Jakimowski,2003.
„Sztuczki”, reż. Andrzej Jakimowski, 2007.
„Imagine”, reż; Andrzej Jakimowski, 2012.

poniedziałek, 20 maja 2013

mój pierwszy chleb!

Wczoraj upiekłam mój pierwszy chleb. Według najprostszego w świecie przepisu od mojej Mamy. Mój wypiek nie jest doskonały, ale udało mi się nie zabić zakwasu i wypełnić zapachem świeżego chlebka cały dom :) Co więcej, chleb jest całkowicie zjadliwy! Jestem z siebie dumna i zamierzam kontynuować nowo zaczętą karierę piekarską :)




niedziela, 19 maja 2013

odwieczny dylemat

Spotkany na Błoniach Pan na widok Misia: ooooo! A co to za rasa?
Pan Młodszy: Dog niemiecki.
Spotkany na Błoniach Pan: Ale to rasa konia czy psa?


Zdjęcia zrobiłam podczas dzisiejszego flashmobu dla właścicieli psów. Nie zdążyliśmy na czas, ale załapaliśmy się na zbiorowe wypuszczanie baloników w powietrze. 






czwartek, 16 maja 2013

Bernhard o sobie. Wielokrotnie


Pięć tomów. Każdy z nich to gigantyczny monolog, spisany na jednym oddechu, jako jeden, pozbawiony dialogów akapit, zapis myśli. Każdy z tomów składających się na „Autobiografie” skupia się na jednym, wybranym punkcie życiorysu Bernharda. Zamiast kalejdoskopu zdarzeń z życia dorastającego chłopaka i młodego mężczyzny dostajemy obsesyjną autoanalizę, której punktem wyjścia są często gesty, drobne zdarzenia. Długie, wielokrotnie złożone zdania, z uporem powtarzane słowa i frazy i przebijająca się z nich niechęć do zastanego społeczeństwa i jego instytucji składają się na fascynujący i mroczny zarazem autoportret austriackiego pisarza.

Mam wrażenie, że ta gęsta proza może wyłącznie uwodzić lub odrzucać; styl Bernharda nie jest neutralnym pisaniem, w którym autorskie „ja” ukrywa się za przezroczystymi zdaniami. Czy neurotyczny autor może stworzyć dzieło wolne od swej neurozy? Bernhard odpowiedziałby zapewne, że nie; jego własna, pokrętna, obsesyjna osobowość ujawnia się zarówno w obrazie opisywanego świata, jak i użytym do tego samym języku.


Co ciekawe, kolejne części ukazywały się już wcześniej, jako osobno wydawane książki. Zebranie ich razem jako „Autobiografii” dało w rezultacie tom świetny literacko, będący zarazem próbą odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się pisarski fenomen Bernharda. Kolejne strony „Autobiografii” przynoszą przepracowanie najważniejszych, często traumatycznych punktów z życia autora: nauki w gimnazjum, porzuconej w celu podjęcia pracy, ciężkiej choroby, śmierci dziadka, leczenia gruźlicy... Rozczarowania i kolejne niepowodzenia, uświadamianie sobie hipokryzji otaczających go ludzi, rosnąca nieufność wobec powszechnie uznanych instytucji i ich przedstawicieli (szkoła, szpital) połączone z przenikliwą inteligencją egocentrycznego autora w jakiś sposób tłumaczą, co mogło ukształtować tego zjadliwego krytyka własnego społeczeństwa, docenianego poza Austrią dużo bardziej niż we własnym kraju.

Wieńczący całość tom „Dziecko” jest logicznym zamknięciem cyklu. Po chronologicznym układzie czterech pierwszych tomów, w finale wracamy do chłopięcego okresu życia autora. Dotychczasowa jeremiada ustępuje miejsca opowieści o tym, jak to ośmioletni Bernhard w dniu, w którym nauczył się jeździć na rowerze, postanowił wyruszyć w trzydziestokilometrową podróż do Salzburga. Wzięty od opiekuna rower ląduje w rowie, a malec prowadząc gruchota, wraca do domu nad ranem, bojąc się zasłużonej kary. To wydarzenie uczy go, że dobra opowieść każdą porażkę może przekuć w zwycięstwo:

Sam delektowałem się tą opowieścią, jak gdyby opowiadał ją zupełnie kto inny, i stawałem się lepszy ze słowa na słowo, gdyż rozemocjonowany własną relacją, wzbogacałem całość mnóstwem przesadnych akcentów, dodających mojemu opowiadaniu pikanterii, albo nawet dodatkowymi wymysłami, żeby nie powiedzieć kłamstwami. Siedząc na stołku przy oknie, naprzeciw Dżordżiego leżącego w łóżku, przekazywałem mu na wskroś dramatyczną historię, głęboko przeświadczony, że trzeba ją traktować jako niezwykle udane dzieło artystyczne, chociaż nie mogło być wątpliwości, że dotyczy ona prawdziwych okoliczności i faktów. Tam, gdzie wydawało mi się to korzystne, robiłem dłuższą pauzę, wzmacniałem jedno, osłabiałem drugie, zawsze pomny, by zdążać ku punktowi kulminacyjnemu całej opowieści, nie uprzedzać puenty, a poza tym nigdy nie pomijać siebie jako głównego bohatera poematu dramatycznego.Wiedziałem, co imponuje Dżordżiemu, a co nie, wiedza ta stanowiła fundament mojej relacji. (…) Umiałem w kilku krótkich zdaniach zmienić na koniec moją żałosną porażkę w triumf. Udało mi się: Dżordżi był tego ranka przekonany, że jestem bohaterem (s. 369-370).

A tu jeszcze dwa smaczki – próbki stylu i przekonań autora:

Moje rodzinne miasto to w rzeczywistości śmiertelna choroba, wrodzona i wszczepiona jego mieszkańcom, jeśli więc nie odejdą w decydującym momencie, to wprost lub nie wprost, wcześniej czy później będą musieli we wszystkich tych odrażających warunkach albo popełnić nagle samobójstwo, albo też, wprost lub nie wprost, nędznie i powoli zmarnieć na tej w gruncie rzeczy na wskroś wrogiej człowiekowi architektoniczno-arcybiskupio-tępo-narodowo-socjalistyczno-katolickiej, zabójczej ziemi. (s. 10)
We wszystkich epokach wszystkie rządy zawsze przypisywały sportowi największe znaczenie, i słusznie, bawi on bowiem, ogłupia i odurza masy, a dyktatury wiedzą najlepiej, dlatego zawsze i w każdym wypadku opowiadają się za sportem. Kto jest za sportem, ma masy po swojej stronie, kto jest za kulturą, ma je przeciw sobie, mawiał mój dziadek, dlatego zawsze wszystkie rządy są za sportem i przeciw kulturze. (s. 48)

Thomas Bernhard, „Autobiografie”, tłum. Sława Lisiecka, Wydawnictwo Czarne, 2011.

niedziela, 12 maja 2013

czy bajarz mówi prawdę?

Trochę orientu, trochę melodramatu, trochę opowieści detektywistycznej, a wszystko w ramach wschodniej sztuki snucia niekończących się opowieści. Hasan, tytułowy bajarz z Marrakeszu, zasiada na placu Dżama al-Fna', aby jak co wieczór zarabiać na życie opowiadaniem historii. Raz w roku opowieść bajarza dotyczy autentycznych wydarzeń z przeszłości: przyjazdu do Marrakeszu dwójki turystów, którzy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. Publiczny seans pamięci jest jednocześnie próbą wiarygodnej rekonstrukcji zdarzeń. W opowieść Hasana bez przerwy ingerują słuchacze; wydaje się, że większość z nich spotkała i zapamiętała parę, chociaż każdy z nich nieco inaczej. Jedni pamiętają kobietę o nieprawdopodobnej urodzie jako wyzywającą turystkę z Zachodu, inni ubierają ją w hidżab. Każdy szczegół pobytu dwójki nieznajomych na Dżama może zostać podważony, zinterpretowany na różne sposoby, w zależności od opowiadającego, jego poglądów, charakteru, nastawienia... W tej szkatułkowej opowieści, nieustannie wzbogacanej rozmaitymi (i często wzajemnie sprzecznymi) wersjami rekonstrukcji zdarzeń, a także wspomnieniami i opowieściami rodzinnymi samego Hasana, łatwo można się zgubić. To ładna opowieść o miłości (także braterskiej), wartości sztuki i prawdzie, ale też o islamie i jego wiernych. Idealna powieść na wiosenne wieczory. Nie uwiodła mnie, jak „Hakawati” Alameddine’a, ale jest przyjemną, mądrą lekturą ze smakiem orientalnego wschodu w tle. Dobra rozrywka.



Joydeep Roy-Bhattacharya, „Bajarz z Marrakeszu”, tłum. Anna Żarnecka, Wydawnictwo Lambook, 2013.

sobota, 11 maja 2013

Miś zen

Cały czas przekonujemy się, jak niesamowicie cierpliwym zwierzęciem może być dog niemiecki. 

To nie jest wyłącznie kwestia tego, że jest w stanie stać i pozować do zdjęcia, chociaż to dla wielu bardziej żywiołowych psiaków zadanie niewykonalne (dla Misia często też, ale tym razem się udało).


Jeśli go o to poprosić, to Miś będzie też pozował z wiankiem na głowie, chociaż średnio go ta ozdoba uszczęśliwia.


Nie odgryza także połowy twarzy, jeśli wydajemy nią dziwne i irytujące Misia dźwięki. Takie jak gwizdanie na trawie. Chociaż Miś m u s i wtedy sprawdzić, co Pan robi :)


Pozwala też przylepić sobie do fafla źdźbło trawy... potem drugie... potem listek babki... i dopiero przy kolejnym, naprawdę wielkim liściu babki (którego już nie dałam rady mu przyczepić) stwierdza, że coś mu się nie podoba i idzie sobie dalej.


Umie się też bawić z innymi pieskami, nawet jeśli ważą jedną trzecią tego, co on i są trochę zwinniejsze. Tutaj z kolegą Dexterem, któremu pozwalał pogryzać się, przewracać i gonić: dowód ewidentnej sympatii między psiakami :)







Pożegnanie z Dexterem.




środa, 8 maja 2013

nadrabiamy zaległości: „Spacer po linie”

Przyznam się od razu: do tej pory nie byłam wielką fanką Johny’ego Casha ani Joaquina Phoenixa, chociaż każdego z panów trochę znałam i trochę lubiłam. Po obejrzeniu „Walk the Line”, Cash z komórki gra mi dość regularnie, a za Oscara dla Phoenixa za każdą rolę, jaką zagra w przyszłości, już dziś trzymam kciuki.



Ten film ma wszystko, co potrzebne do uwiedzenia widza: świetną muzykę (piosenki Casha!), doskonałych aktorów (wspomniany Joaquin Phoenix oraz nie ustępująca mu Reese Witherspoon, nagrodzona za tę rolę Oscarem) i łapiący za serce scenariusz. Biografia Casha nie jest wyłącznie opowieścią o twórcy; to historia życia artysty, skupiająca się na najważniejszych punktach. Jest tu zatem traumatyczna opowieść z dzieciństwa, początki muzykowania, pierwsza płyta, trasy koncertowe i rozpędzająca się kariera, ale nie zabraknie też elementów osobistych: małżeństwa i rozwodu, niespełnionej miłości, która odbije się na życiu Casha narkotykową jazdą. Phoenix, aktorski mistrz w kreowaniu postaci pękniętych, złamanych, w „Walk the Line” tworzy podobny typ bohatera. W przeciwieństwie do późniejszego Freddiego Quella z „Mistrza” czy Kommodusa z „Gladiatora”, jego Cash jest człowiekiem dziwnym, trudnym we współżyciu, ale też ogromnie sympatycznym. Kibicujemy mu cały czas, od pierwszych przesłuchań po kolejne oświadczyny, ciągle z nadzieją, że chłopak wreszcie sobie w życiu coś poukłada…



Ciekawostka: wszystkie wykonane w filmie piosenki są zaśpiewane przez Phoenixa i Witherspoon i stanowią ścieżkę dźwiękową do „Walk the Line”. Wybrani przez Casha i June Carter aktorzy uczyli się śpiewu i gry na instrumentach. Efekt? Stuprocentowa wiarygodność w każdej scenie.

„Walk the Line” („Spacer po linie”), reż. James Mangold, 2005.

poniedziałek, 6 maja 2013

o psach bez psów

„I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” Jeana Rolin jest najgorszą książką z serii reportażu Czarnego, jaką czytałam. Zapowiadało się fantastycznie: francuski reporter postanowił napisać książkę o bezdomnych, dzikich psach, które pojawiają się w określonych kontekstach społecznych – na terytoriach ogarniętych wojną, klęską żywiołową, miejscach, gdzie ład został naruszony. Zachęcała też entuzjastyczna opinia profesor Środy umieszczona na okładce:„życie psów feralnych, czyli zdziczałych, które obserwuje autor we wszystkich zakątkach świata, mówi nam wiele o ludzkich społecznościach, a nawet o ludzkiej naturze. Pokaż mi psy w swojej wspólnocie – zdaje się mówić autor – a powiem ci, jaka ona jest. Przyjrzyj się psom, które nikomu już nie towarzyszą, a zobaczysz, jaka może być przyszłość naszej cywilizacji”. I wszystko byłoby super, gdyby zawartość książki odpowiadała jej opisowi. Tak niestety nie jest. Bezdomne psy są wyłącznie pretekstem do przedstawienia krótkich obrazków reportersko-obyczajowo-psychologicznych z najróżniejszych części globu. Sęk w tym, że przez sporą część tych obrazków pies – jakikolwiek – przemyka się w piątym planie, a niektóre z opowieści z powodzeniem obywają się bez obecności jakiegokolwiek czworonoga. Co więcej, w miarę lektury pogłębiało się moje wrażenie, że autor najzwyczajniej pod słońcem psami się nie interesuje („wszyscy, poczynając ode mnie, kwestię pochodzenia psów mają raczej w nosie”) i psów nie lubi. Rozumiem, że psy bezdomne, zdziczałe lub urodzone jako dzikie nie są tematem najwdzięczniejszym do obserwacji i opisu. Rozumiem też, że napotkane młode kelnerki/tłumaczki etc. mogą być o wiele ciekawsze od jakiegokolwiek psa, a zwłaszcza psa bezdomnego. Jednak decydując się na napisanie książki o relacji między kondycją psów a charakterem nizin społecznych, autor powinien skupić uwagę na psach, a nie na dziewczętach, jakby atrakcyjne one nie były. W dziwnym reportażu Rolina psy, jeśli już na jakieś natrafimy, zasadniczo wyglądają jednakowo i są groźne. Autor co prawda nadrabia lekturami, przytacza nam literackie przykłady obecności bezdomnych psów od Biblii po Lowry’ego, ale jedyny wniosek, jaki z tych cytatów można wyciągnąć to ten, że psy od wieków żerowały na trupach. Jeśli już trafia się interesujący reporterski trop, jak czipowanie psów w Bangkoku, autor porzuca go, nie interesując się szczegółami. Zasadniczo niedbałość o szczegóły i niechęć do jakiejkolwiek systematyzacji, uogólnienia zdobytych w licznych podróżach doświadczeń, jest kolejną wadą książki. Nie wierzę, że bezdomne psy w krajach muzułmańskich i chrześcijańskich funkcjonują na tych samych zasadach. W różny sposób problem bezdomnych psów jest też rozwiązywany. Autor ma świadomość tego, że kolejne światowej rangi imprezy (przede wszystkim igrzyska olimpijskie czy sportowe mistrzostwa świata) dla krajów o dużej populacji bezdomnych psów oznaczają masową eksterminację tych zwierząt. Przerabialiśmy to samo przed Euro 2012, gdy z Ukrainy dochodziły sygnały o łapanych, mordowanych zwierzętach, często żywcem palonych. Rolin traktuje tego rodzaju praktyki jak zło konieczne, nie zastanawiając się w ogóle nad losem zwierząt. Porównanie miejskich schronisk dla psów w Rumunii (słynnej m.in. z wielotysięcznej populacji bezdomnych psów, wywołanej zresztą nie rewolucją, a oficjalnym zakazem Ceauşescu trzymania psów w domu, o czym Rolin zapomina wspomnieć) do „obozów śmierci” autor komentuje następująco: „Trzeba powiedzieć, że to porównanie stanowi dla obrońców psów – jak trafnie zauważył okrutny Basescu, są to najczęściej kobiety – pokusę, której nie zawsze potrafią się oprzeć”. Cóż, można by tu dodać, że przynajmniej kilku mężczyzn posługujących się słowem pisanym porównanie losu zwierząt do holocaustu zdążyło spopularyzować. Można by dodać, ale czy w ogóle jest sens dyskutować z osobą podważającą wartość danej opinii poprzez podkreślenie płci rozmówcy, a nie racjonalną argumentację? 



Nie wiem, dla kogo jest ta książka. Szczerze odradzam ją ludziom lubiącym psy i interesującym się nimi, bo psów właściwie w niej nie ma: nie ma jako zwierząt, nie ma jako indywidualnych istot, nie ma różnic między naszym domowym piesiem a jego nieoswojonym, groźnym kuzynem, nie ma psiego behawioryzmu, nie ma psiego losu, nie ma próby zrozumienia tego fenomenu (czy w ogóle zdziczenie psa, który wyróżnia się w świecie zwierząt umiejętnością dostosowania się do naszych jednostkowych przyzwyczajeń, zachowań, odruchów, co zapewniło mu przetrwanie i rolę przyjaciela człowieka”, jest z punktu widzenia autora jakimkolwiek fenomenem? szczerze wątpię), nie ma też antropologii i tak szumnie zapowiadanej analogii między społeczeństwem a kondycją bezdomnych psów, istot stojących na samym dole drabiny społecznej. Co zatem jest? Nie wiem, co warto w tej książce polecić. „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” nie jest typowym reportażem, stanowi raczej kolekcję obrazków z autorem w roli głównej – a takiej egocentrycznej literatury faktu nie lubię. Stylistyczna wirtuozeria Rolina i umiejętne konstruowanie baaaaaaardzo wielokrotnie złożonych, Proustowskich fraz (świetnie przetłumaczonych na polski przez Wiktora Dłuskiego) na tematy odległe od moich oczekiwań dodatkowo drażniły i jeszcze bardziej pogłębiały irytację na osobie autora, którego ostatecznie nie polubiłam.

Wniosek z lektury? Chwytliwy tytuł, ciekawy pomysł na książkę i budżet pozwalający na odbywanie podróży w egzotyczne miejsca to naprawdę za mało, żeby powstała dobra literatura faktu.

Jean Rolin, „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, tłum. Wiktor Dłuski, Wydawnictwo Czarne, 2011.

PS. Po lekturze tego tekstu Pan Młodszy zwrócił mi uwagę, że zaczęłam pisać długie teksty, które najchętniej upchnęłabym w jeden gigantyczny akapit. Najwyraźniej po Bernharda nie sięga się bezkarnie... ;-)
Więcej o Bernhardzie za kilka dni.