poniedziałek, 8 lipca 2013

„Dzieciństwo Jezusa” J.M. Coetzee

Statystycznie rzecz ujmując, wychodzi na to, że jestem umiarkowaną fanką Coetzeego: niektóre jego powieści mnie zafascynowały, udało mi się wejść w ich świat i poczuć jego miażdżącą wizję, inne z kolei męczyły i irytowały, kiedy bezskutecznie próbowałam przedrzeć się przez gąszcz słów do istotnego sensu, pozostając na zewnątrz opisywanych problemów i ludzi. Tak się też stało z „Dzieciństwem Jezusa”. Nie umiem ocenić, dlaczego spotkania z książkami Coetzeego czasem tylko kończą się sukcesem. Być może bardziej odpowiada mi Coetzee realistyczny od przypowieściowego. Właśnie wizję świata, w którym pisarz umieszcza świętą rodzinę, uważam za najmniej przekonującą.

Sam pomysł jest świetny: książka jest opowieścią o dzieciństwie Jezusa rozgrywającym się w umownie pojętej współczesności. Główni bohaterowie są emigrantami z niesprecyzowanego bliżej kraju. Simón, powieściowy odpowiednik Józefa, opiekuje się Dawidem, kilkuletnim chłopcem nie będącym jego synem i pomaga mu w odnalezieniu matki. Co prawda, zapytany o imię lub wygląd matki odpowiada, że ich nie zna, ale jest głęboko przekonany, że bezbłędnie rozpozna ją, gdy tylko ją zobaczy.

Do tego punktu akceptuję wszystko bez żadnych zarzutów, kłopot mam z ciągiem dalszym. Emigranci trafiają do ośrodka dla uchodźców i zaczynają układać sobie życie w nowym kraju. Okazuje się, że miejsce, do którego trafili, w niczym nie przypomina realnych państw. To kraina pozornie przyjazna i spokojna, goszcząca uchodźców i dająca im pracę, zapewniająca godne utrzymanie, jedzenie, dach nad głową. Nie przynosi jednak Simonowi radości. „Świat bez boga”, jak książkowe blurby nazywają to miejsce, to świat spreparowany, świat środka, pozbawiony zła i nierówności kosztem namiętności, metafizyki, seksu i duchowości. Pewny i stabilny, choć pozbawiony intensywnych doznań i smaków, podobnie jak mdłe i pozbawione smaku jest tamtejsze jedzenie. Simón tęskni za pozostawionym za sobą życiem, brakuje mu jego zróżnicowania i pasji, krwistego steku zjedzonego na obiad zamiast mdłej papki. W tym właśnie świecie Simón znajdzie matkę Dawida, który zresztą coraz bardziej odróżnia się od swoich – grzecznie podporządkowanych regułom świata, w którym żyją – rówieśników.

„Dzieciństwo Jezusa” to powieść intelektualnie nośna i ostatecznie skłaniająca do refleksji, a przecież też męcząca i stawiająca podczas lektury niemały opór. Zakres tematyczny, możliwości interpretacji tej prozy to jedno, ale sam opis tego świata i bohaterów – to drugie. Z odstręczającym charakterem postaci Coetzeego zdążyłam się pogodzić: to z założenia bohaterowie przedstawieni genialnie i nie dający się polubić, tym razem jednak połączenie zaborczej Inés (Maryja), rozpuszczonego bachora, jakim w pewnym momencie wydaje się Dawid i miotającego się między nimi Simóna, funkcjonujących w natrętnie sztucznym świecie, w którym robotnicy po pracy oddają się niekończącym się dialogom platońskim, mnie przerosło. Rozumiem tę koncepcję, szanuję ją, ale nie jestem do niej przekonana. Tym razem mnie nie uwiodła.




John Maxwell Coetzee „Dzieciństwo Jezusa”, tłum. Mieczysław Godyń, Wydawnictwo Znak, 2013.

2 komentarze:

  1. dawnom nie był. a widzę, że hula jak trzeba. brawo! ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No trzeba się pozbierać po wakacyjnym lenistwie i podsumować ostatnie lektury. A trochę tego było... Zatem dzięki za dobre słowo i do zobaczenia na blogu :)

      Usuń