czwartek, 1 sierpnia 2013

„Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa”

Gdybym miała podsumować „Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa” jednym zdaniem, brzmiałoby ono:

Brytyjska wersja „Ducha” (z Patrickiem Swayze, nie mówcie, że nie znacie!) zrobiona przez reżysera zaczytującego się Freudem.

Dobrze brzmiące uproszczenia bywają jednak krzywdzące, zatem rozwinę myśl. Reżyserski debiut Anthony’ego Minghelli (Oscar za dużo mniej interesującego„Angielskiego pacjenta”) okazał się zaskakująco błyskotliwy.

Nina nie radzi sobie z życiem po śmierci ukochanego męża. W pracę się nie angażuje, stary dom, w którym mieszka, stopniowo popada w ruinę, zamieszkaną przez szczury, a wszystkim tym dużo bardziej przejmują się jej przyjaciele niż ona sama. Jak to bywa w opowieściach: ogromny żal żony, nieustannie opłakującej swojego męża, sprawia że mąż powraca. Jako duch. Czy jednak rzeczywiście tego właśnie pragnie Nina…?

Ten uroczy i (o dziwo!) zabawny film ma przynajmniej kilka nie starzejących się z czasem zalet: bezpretensjonalne angielskie poczucie humoru, sympatycznych bohaterów, bardzo dobrych aktorów (wracającego z zaświatów męża gra cudownie neurotyczny Alan Rickman, szeryf z Nottingham w „Robin Hoodzie” Costnera) i wreszcie wielopłaszczyznowy scenariusz. Można „Głęboko…” oglądać jak kolejną przyjemną bajkę filmową, a można też widzieć w niej bardzo wiarygodny obraz procesu przepracowania żałoby. Jedna interpretacja nie osłabia drugiej, można bawić się wdziękiem, z jakim to filmowe cacko zostało zrobione i doceniać inteligencję jego twórców. Baaaaaaardzo na tak!

A zamiast trailera dzisiaj będzie piosenka. Bo duch to był muzykalny i obdarzony poczuciem humoru :)



„Truly Madly Deeply” („Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa”), reż. Anthony Minghella, 1990.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz