Gdybym
miała podsumować „Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa” jednym zdaniem, brzmiałoby
ono:
Brytyjska wersja „Ducha” (z Patrickiem Swayze, nie mówcie, że nie znacie!) zrobiona przez reżysera zaczytującego się Freudem.
Dobrze
brzmiące uproszczenia bywają jednak krzywdzące, zatem rozwinę myśl. Reżyserski
debiut Anthony’ego Minghelli (Oscar za dużo mniej interesującego„Angielskiego pacjenta”) okazał się
zaskakująco błyskotliwy.
Nina
nie radzi sobie z życiem po śmierci ukochanego męża. W pracę się nie angażuje,
stary dom, w którym mieszka, stopniowo popada w ruinę, zamieszkaną przez
szczury, a wszystkim tym dużo bardziej przejmują się jej przyjaciele niż ona
sama. Jak to bywa w opowieściach: ogromny żal żony, nieustannie opłakującej
swojego męża, sprawia że mąż powraca. Jako duch. Czy jednak rzeczywiście tego właśnie
pragnie Nina…?
Ten uroczy i (o dziwo!) zabawny film ma przynajmniej kilka
nie starzejących się z czasem zalet: bezpretensjonalne angielskie poczucie humoru,
sympatycznych bohaterów, bardzo dobrych aktorów (wracającego z zaświatów męża
gra cudownie neurotyczny Alan Rickman, szeryf z Nottingham w „Robin
Hoodzie” Costnera) i wreszcie wielopłaszczyznowy scenariusz. Można „Głęboko…” oglądać
jak kolejną przyjemną bajkę filmową, a można też widzieć w niej bardzo
wiarygodny obraz procesu przepracowania żałoby. Jedna interpretacja nie osłabia
drugiej, można bawić się wdziękiem, z jakim to filmowe cacko zostało zrobione i
doceniać inteligencję jego twórców. Baaaaaaardzo na tak!
A zamiast trailera dzisiaj będzie piosenka. Bo duch to był muzykalny i obdarzony poczuciem humoru :)
„Truly Madly Deeply” („Głęboko, prawdziwie, do szaleństwa”),
reż. Anthony Minghella, 1990.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz