Uczucie Misia do nas jest tyleż ogromne, co ciężkie... szczególnie w tych momentach, kiedy usiłuje nam z czułością podgryźć nos albo brodę, albo całkiem po ludzku – spojrzeć prosto w oczy...
czwartek, 28 lutego 2013
środa, 27 lutego 2013
między Azją a Europą, czyli Necla Kelek o Turcji
Mało jest chyba osób, które mogłyby napisać taką książkę. Necla
Kelek urodziła się w Turcji, ale jako jedenastoletnia dziewczynka przeniosła
się z rodzicami do Niemiec. Wbrew zakazom ortodoksyjnej rodziny Kelek
usamodzielniła się, ukończyła wyższe studia i została socjolożką, zajmującą się
przede wszystkim islamem i kwestiami feministycznymi. Jej opis Turcji łączy
rzadko dające się pogodzić przeciwieństwa. Jako Turczynka doskonale zna
tę kulturę, obyczajowość, sposób myślenia, jako Niemka spogląda na nią
krytycznie. Jako naukowiec umie łączyć fakty, ciekawie przytaczać dane
statystyczne, dzięki czemu jej opracowanie przekracza ramy reportażu; jako
osoba prywatnie związana z Turcją jest w stanie suche dane ubarwić opowieściami
o spotkanych przez siebie ludziach. Z tej różnorodności spojrzeń bierze się
największa wartość tej książki: wiarygodna opowieść o Turcji współczesnej i
jej uwikłaniach społecznych i politycznych, w pełni zrozumiała dla czytelnika
zachodniego.
„Słodko-gorzka ojczyzna” zabiera nas w podróż daleką od
oczywistości. Jeżeli już Kelek pisze o Istambule, to z perspektywy gecekondular, osiedli bieda-domów, budowanych
w pośpiechu, bez zezwoleń, gdzie mieszkają głównie przybysze z biedniejszej i
konserwatywnej części kraju. Jeśli jedziemy z autorką „w teren”, to nie do turystycznej
Kapadocji, a do Anatolii, aby poznać sytuację kobiet w tej części kraju. Jak
się zresztą okazuje, wyjazd do wschodniej Turcji nie jest bezpieczny nawet dla
Kelek (więc chyba marzenia o odwiedzeniu Anatolii poczekają na zmianę sytuacji
w tej części kraju). Kelek jako kobieta spacerująca ulicą lub odwiedzająca
miejsca publiczne czuje się nie na miejscu, bo poza nią obecni są niemal sami
mężczyźni (kobiety pozostają i pracują w większości w domu), ryzykowny jest też
wyjazd do kobiety przetrzymywanej siłą przez własną rodzinę, uniemożliwiającą
jej powrót do Niemiec. Kelek nie szuka sensacji ani materiału na dziennikarski
reportaż. Jest świadoma honorowych morderstw, dokonywanych na kobietach i stara
się poznać ich sytuację, opisując historie tych, którym udało się przeżyć. Jako
Turczynka ma dostęp do osób, informacji i wrażeń niedostępnych dla obcych. W „Słodko-gorzkiej
ojczyźnie” analizuje kilka najważniejszych problemów, z którymi jej zdaniem
mierzy się dzisiejsza Turcja: reislamizacja kraju oraz polityczna zmiana kursu
od względnie świeckiego kemalizmu do władzy partii muzułmańskich, wpływ islamu
na współczesną politykę i społeczeństwo tureckie, kwestia kobiet, mniejszości
narodowych. Autorka nie jest bezkrytyczna: ma świadomość wagi rewolucji Atatürka,
ale widzi też wypaczenia jego polityki i ich konsekwencje. Nie obawia się poruszyć
głęboko ukrywanego w Turcji tematu tabu, jakim jest ludobójstwo Ormian, czy
przemilczana kwestia żydowska i stanowisko Turcji podczas drugiej wojny
światowej. Wreszcie, w podsumowującym całość rozdziale stwierdza krytycznie, że
ubiegająca się o członkostwo w UE Turcja… nie powinna w najbliższym czasie stać
się pełnoprawnym członkiem Unii. Kelek ma świadomość tego, jak bardzo od
społeczeństw zachodnich odstaje społeczność turecka. Problemem nie jest tu
ubóstwo w dużej mierze wiejskiego społeczeństwa, ale konieczność jego zmiany:
To kraj dziedzictwa antycznego, greckiego i rzymskiego, niezdolny jednak do zrozumienia, że te wspaniałe zasoby są kapitałem i że można je wykorzystać; to krajobrazy tak porażającej urody i majestatycznej wzniosłości, że nie może się im oprzeć żaden przyjezdny, podczas gdy ci, do których te skarby należą, wydają się traktować je raczej z obojętnością, o ile nie z lekceważeniem. Są tu spadkobiercy Atatürka pragnący uczynić z Turcji państwo świeckie, według europejskich wzorców, lecz obok nich panoszy się nowa władza, Urząd ds. Religii o wielomilionowym budżecie, który oplata kraj jak ośmiornica. „Nasza religia jest bez skazy”, mówi premier Erdoğan, ale do dziś chrześcijanie, chcąc praktykować swoją religię, muszą chronić się za murami. Turecka gospodarka reklamuje się plakatem z „silnymi kobietami”, tymczasem tysiące z nich podlegają archaicznej władzy mężczyzn, którzy uzurpują sobie prawo skazywania ich na śmierć „w imię honoru”, w co ustawodawca ani myśli się mieszać. Ten kraj jest jeszcze daleki od tego, co stanowi o oświeconej Europie: od sekularyzacji, która wyznanie wiary czyni sprawą prywatną; od tolerancji pozwalającej swobodnie rozwijać się wszystkim kierunkom religijnym; od równouprawnienia kobiet i mężczyzn opierającego się na tym, że każdemu człowiekowi, niezależnie od płci, przysługują równe, niezbywalne prawa.
Kelek pisze z pasją – także o tym, co w jej ojczyźnie
niedoskonałe, co pragnęłaby zmienić. To świadectwo odwagi, ale i miłości wobec
kraju, a przy okazji świetna lektura i możliwość poznania kraju, gdzie Europa
łączy się z Azją.
Necla Kelek, „Słodko-gorzka ojczyzna. Raport z serca Turcji”,
Wydawnictwo Czarne, 2011.
wtorek, 26 lutego 2013
świry takie, jak my
To kolejny film, za który polskiemu dystrybutorowi należą się
szczególne brawa: dzięki kreatywnemu tłumaczeniu tytułu prawie nie obejrzałam „Poradnika
pozytywnego myślenia” (w oryginale „Silver Linings Playbook”). Na szczęście „Trójkowo
– Filmowo” przekonało nas, że może jednak nie jest to kolejna głupawa
amerykańska komedia romantyczna. Na szczęście! Bo o ile termin „komedia” jest
tu na miejscu, o tyle „romantyczności” w „Poradniku…” właściwie nie ma, a ta
opowieść o uczuciach, którą oglądamy na ekranie, nie ma nic wspólnego z klasyką
gatunku firmowanego swego czasu przez Toma Hanksa i Meg Ryan. Uffffff...
Jak można zatem
opisać „Poradnik…”? Jego fabuła właściwie nie zapowiada komedii: on przez
większość filmu pragnie sprawić, żeby wróciła do niego żona, do tego jest
socjopatą z problemami z agresją, przejętymi zresztą od ojca. Ona jest młodą
wdową wychodzącą z depresji po śmierci męża. Właściwie też socjopatyczna,
chociaż mniej niż on. Jest zatem coś, co ich łączy... Te w gruncie rzeczy przygnębiające
życiorysy dalekich od doskonałości bohaterów reżyser filmu nieszablonowo wpisuje
w stereotypowe ramy znanego gatunku. Mamy zatem jego i ją, nierównoczesny
rozwój ich uczuć, wspólny cel, który ich połączy, okraszony do tego konkursem
tanecznym, w którym oboje biorą udział. I… niespodzianka: dzięki ryzykownemu
połączeniu kiczowatego gatunku i oryginalnych bohaterów powstał film zabawny i
mądry. Pat i Tiffany (on i ona) przy wszystkich swoich problemach emocjonalnych
wydają się bliżsi przeciętnemu widzowi niż Hanks i Ryan kiedykolwiek wcześniej.
Ale też Hanks i Ryan starali się być raczej mili i zabawni, nie pozwalając
sobie na to, żeby ich bohaterowie działali na granicy śmieszności, żenady i
szczerości – a między tymi uczuciami balansują odgrywający w „Poradniku…”
główne role Jennifer Lawrence i Bradley Cooper. W efekcie żart dominujący w
filmie to rodzaj „facepalm comedy” (bo jak to inaczej nazwać?): dowcip łączący
śmiech z czymś żenującym, nie w sensie opowieści o czynnościach
fizjologicznych, ale z tym, co w nas wstydliwe, słabe, sentymentalne. „Facet,
nie rób tego!” wołamy, zasłaniamy dłonią oczy, ale patrzymy i kibicujemy. Bo
ten facet szczerze i narażając się na śmieszność coś robi albo komuś coś
wyznaje i trochę nas ta śmieszność krępuje, ale też bawi.
Co ciekawe, bohaterom „Poradnika pozytywnego myślenia” daleko do
ideału. To amerykańska klasa średnia: większości z nich coś udało się osiągnąć,
własny dom, stała praca, ale wiedzą, że te zdobycze mogą równie szybko stracić.
Ta świadomość i stres z nią związany sprawiają, że swoistą psychozą, utratą
stabilności emocjonalnej zagrożeni są właściwie wszyscy bohaterowie filmu,
także ci, którzy pozornie wiodą poukładane życie rodzinne.
Tyle piszę o psychice bohaterów „Poradnika…”, jakby to był poważny
dramat psychologiczny. Tak też można go interpretować, ale „Poradnik
pozytywnego myślenia” to przede wszystkim dobra rozrywka: z wiarygodnymi i
budzącymi ogromną sympatię bohaterami, z fajnym poczuciem humoru, wreszcie z
obrazem ludzi nie różniących się tak bardzo od nas.
I jeszcze na koniec o aktorach: cudowny jest De Niro jako ojciec
głównego bohatera, bardzo dobry Badley Cooper jako pierwszoplanowy świr. Jennifer
Lawrence po Oscarowej gali kochają już chyba wszyscy. W „Poradniku…” gra znowu
(po świetnym „Do szpiku kości” i bardziej hollywoodzkich „Igrzyskach śmierci”)
dziewczynę-twardzielkę, ale to emploi ogrywa na tyle wdzięcznie, wiarygodnie i niuansując tego typu role, że mi ta
powtarzalność nie przeszkadza.
„Silver Linings Playbook” („Poradnik pozytywnego myślenia”), reż. David O. Russell, 2012.
niedziela, 24 lutego 2013
Roberto Bolaño: „2666”
„Monstrualna” – to słowo przychodziło mi na myśl jako
pierwsze, kiedy usiłowałam jakoś podsumować swoje wrażenia z lektury „2666”
Roberto Bolaño. Monstrualna nie dlatego (albo nie tylko dlatego), że tysiąc
stron gęstego druku w twardej oprawie daje tomiszcze ponadkilogramowe, z którym
walczyłam dwa miesiące (książka jest prezentem bożonarodzeniowym), bo średnio
skądinąd optymistyczna trylogia Stiega Larssona jest przecież jeszcze dłuższa, a
przecież nigdy nie myślałam o niej w ten sposób. Sam rozmach tej wielowątkowej powieści,
rozpiętej między Europą, Ameryką Północną i Południową i opisującej zarówno
drugą wojnę światową na froncie wschodnim, jak i morderstwa kobiet w Meksyku,
wydaje się przytłaczający. Trudność sprawia już samo spamiętanie zazębiających
się wątków, powracające jak we śnie motywy po kolejnej setce stron wydają się
znajome, ale nie sposób zlokalizować, w którym miejscu poprzednich tomów pojawiły
się wcześniej. Ta pozornie chaotyczna, pełna porozrzucanych i niedokończonych
wątków proza wymaga od czytelnika skupienia i uwagi, które przecież nie
gwarantują mu logicznego i racjonalnego poukładania całości z chwilą
zakończenia lektury. Dostajemy zatem do ręki dzieło, które jakby z założenia
przekracza nasze możliwości percepcyjne, ale taki był też chyba zamysł autora –
bo to, jak pisze Bolaño, łączy się z tym, o czym pisze. A masowe zbrodnie
przeciwko kobietom, jeden z ważniejszych wątków powieści, to temat szeroko
opisywany i nadal wymykający się zrozumieniu.
To właśnie temat „2666” skłonił mnie do sięgnięcia po powieść.
Ciudad Juárez, legendarne miasto, jedno z najniebezpieczniejszych na świecie,
od lat miejsce tajemniczych i niezliczonych gwałtów i morderstw dokonywanych na
kobietach, było już bohaterem reportaży. Próbę analizy tego
fenomenu społecznej zgody na zbrodnię podjęli wcześniej Marc Fernandez i Jean-Christophe Rampal w „Mieście – mordercy kobiet” oraz Ed Vuillamy w sporych partiach „Ameksyki”.
Podjęcie tego tematu przez beletrystę wydało
mi się świetnym pomysłem, próbą zrozumienia dziejącego się w tym mieście zła z
wykorzystaniem środków literackich innych niż te, które ma do dyspozycji
autor non-fiction. Ciudad Juárez gra w powieści Bolaño zarazem rolę tła (nieprzypadkowo
miasto, w którym dzieje się akcja większości tomów „2666”, nosi zmienioną nazwę –
Santa Teresa) i jednego z bohaterów (to tu zbiegają się wszystkie wątki
powieści, samemu miastu i jego w części anonimowym ofiarom poświęcony jest
jeden z tomów „2666” – „Część zbrodni”).
Ciudad Juárez, czyli książkowemu miastu Santa Teresa,
przygląda się Bolaño trochę na sposób filmowy: najpierw błądzi nad Europą,
gdzie czworga krytyków literackich, specjalizujących się w twórczości
niejakiego Benna von Archimboldiego, poznaje się, zaprzyjaźnia, spędza razem na
czas na kolejnych sesjach naukowych i kongresach poświęconych literaturze
niemieckiej, wreszcie romansuje. Co jakiś czas krytycy zastanawiają się też nad
tym, kim jest ich ulubiony pisarz, bo biografia Archimboldiego okryta jest
tajemnicą. I kiedy wreszcie najprawdopodobniej wiekowy pisarz wymieniany jest w
gronie kandydatów do literackiej Nagrody Nobla, krytycy wpadają na ślad jego
obecności w Santa Teresa na północy Meksyku i ruszają, aby wreszcie poznać
artystę. Tam, trochę na marginesie poszukiwań, dalszego romansowania i
zawieranych na uniwersytecie znajomości, dowiadują się o tajemniczych
morderstwach dokonywanych na kobietach… Tyle w pierwszym tomie powieści. Kolejne przenoszą punkt ciężkości: z
egocentrycznych znawców literatury podróżujących głównie po Europie i
tajemniczego pisarza na kolejne postaci, bardziej związane z miastem Santa
Teresa, coraz bliżej niepojętych zbrodni, których kulminacją jest gigantyczny
zapis kolejnych znalezionych ofiar: chłodny, rzeczowy, pozbawiony sensacyjnego
epatowania brutalnością. Wieńcząca powieść „Część
Archimboldiego” to nie tylko biografia urodzonego przed wojną i walczącego na
froncie wschodnim pisarza; to także próba połączenia kluczowych dla „2666”
wątków. Próba, która zresztą obok wyjaśnienia kilku kwestii stawia kolejne
pytania i pozostawia nas z powieścią otwartą…
„2666” to trudna książka. Czytana wieczorami po pracy wymaga
skupienia, czasu, uwagi. Ciągle pojawiają się tu kolejne nowe wątki albo powracające echa wcześniejszych. Zdarzają się też opowieści pozornie bezcelowe, jak wielostronicowe opisy wystąpień telewizyjnych marginalnej postaci X albo opowieść o wielopokoleniowej historii rodziny jednego z bohaterów Y, ciągi zdarzeń
z pogranicza jawy i snu, lista ofiar, których imiona i tak zapomnimy… Ostatnia
powieść Bolaño to lektura tyleż pasjonująca, co męcząca, regularnie odkładałam
ją jako „bezsensowną” i wracałam szukać metody w tym szaleństwie. Na swój
sposób jestem usatysfakcjonowana, chociaż z określaniem „2666” mianem
arcydzieła już się nie zgodzę.
PS. W recenzji „2666” pomijam wątki metaliterackie, ale
chciałam przywołać najzabawniejszy fragment powieści z dedykacją dla wszystkich, którym zdarzyło się napisać nie do końca to, co mieli na myśli:
A za słowem zaraz poszedł czyn, bo po chwili korektorki już wyciągały książkę (i nie było to ani francuskie Muzeum wpadek, ani wspomniany Sengen), której tytułu Archimboldi nie mógł dojrzeć, i zaczęły czytać na głos wybór zachowanych perełek:
– „Biedna Maria! Za każdym razem, gdy usłyszy odgłos zbliżającego się konia, jest przekonana, że to ja”. Książę Montbazon, Chateaubriand.
– „Załoga statku zabranego przez fale składała się z dwudziestu pięciu ludzi, którzy zostawili po sobie setki wdów skazanych na rozpacz”. Dramaty morskie, Gaston Leroux.
– „Z Bożą pomocą słońce znów wzejdzie nad Rzeczpospolitą”. Potop, Henryk Sienkiewicz.
– „Idziemy! – powiedział Peter, szukając kapelusza, by otrzeć łzy”. Lourdes, Zola.
– „Ukazał się diuk, któremu drogę torowała idąca za nim świta”. Listy z mojego młyna, Alphinse Daudet.
– „Z rękoma skrzyżowanymi na plecach przechadzał się Henri po ogrodzie, czytając powieść swego przyjaciela”. Le Cataclysme, J.-H. Rosny aîné.
– „Jednym okiem czytała, drugim pisała”. Nad brzegami Renu, Auback.
– „Trup w milczeniu czekał na autopsję”. Faworyt losu, Octave Feuillet.
– „Wiliam nie sądził, by serce mogło służyć do czegoś więcej poza oddychaniem”. Śmierć, Argibaczew.
– „Ta szpada honoru jest najpiękniejszym dniem mojego życia”. Honneur d’artiste, Octave Feuillet.
– „Zaczynam słabo widzieć, powiedziała ślepa biedaczka”. Beatrix, Balzac.
–„Obcięli mu głowę, a potem żywcem pogrzebali”. Śmierć Montgomera, Henri Zvedan.
– „Miał rękę zimniejszą niż ręka węża”. Ponson du Terrail. Tutaj nie zaznaczono, z jakiego dzieła pochodzi ów lapsus calami.
Z kolekcji Maxa Sengena, który nie wskazywał autora ani tytułu dzieła, wybijały się następujące cytaty:
– „Trup spoglądał z wyrzutem na tych, którzy go otaczali”.
– „Cóż może zrobić człowiek, który zginął od śmiertelnej kuli”.
– „W pobliżu miasta błąkały się całymi stadami samotne niedźwiedzie”.
– „Na nieszczęście ślub opóźnił się o piętnaście dni, w ciągu których panna młoda zbiegła z kapitanem i wydała na świat ośmioro dzieci”.
– „Trzydniowe, a nawet czterodniowe wycieczki to była dla nich codzienność”.
piątek, 22 lutego 2013
wtorek, 19 lutego 2013
podbijamy Żywiecczyznę. Bacówka na Krawcowym Wierchu
Zima trzyma. Niskie ciśnienie, ciągły brak słońca, szare dni. Mając do wyboru spędzenie szaro-burego weekendu w mieście albo wyjazd w góry i brodzenie w śniegu, zdecydowaliśmy się na to drugie. Nie pamiętam już, skąd pojawił się pomysł wyjazdu do Bacówki na Krawcowym Wierchu, ale cieszę się, że był, i że udało się nam zarezerwować tam pokój.
Mały domek koło Bacówki. Zasypany niemal po dach. I sprytnie zakamuflowany Miś :)
Ostatni rzut oka na Halę Krawcula.
Malownicza droga do Przełęczy.
Szczyt zdobyty! W tle rozpościera się piękny widok, który tej zimy, niezależnie od miejsca, w którym jesteśmy, zawsze tonie w chmurach.
Wyjątkowo dobra widoczność tej zimy – odsłona pierwsza.
Miś w zimowym entourage'u zawsze prezentuje się malowniczo.
Wyjątkowo dobra widoczność tej zimy – odsłony kolejne.
Choinka w futrze.
Co ja tu robię? – zastanawia się Miś.
Passus technologiczno-gadżeciarski: Pan Młodszy znalazł nam interaktywną mapę Beskidu Żywieckiego i zainstalował na tablecie. To jeszcze wersja beta, bezpłatna do czerwca, wymagająca dopracowania i uszczegółowienia, ale pomysł jest przedni. Aplikacja obejmuje załadowaną na tablecie (lub smartfonie) mapę turystyczną gór z naniesioną siatką GPS. Uruchomienie aplikacji pozwala nam szybko i skutecznie zorientować się, w którym punkcie szlaku właśnie jesteśmy. Myśmy akurat takiej informacji bardzo potrzebowali w związku z planami skrócenia szlaku: z mapy wynikało, że około 200 metrów od naszego niebieskiego szlaku biegnie szlak czarny, niestety żaden oficjalny łącznik między nimi nie został wytyczony. Trzeba było „tylko” w zaśnieżonym lesie zorientować się, w którym punkcie szlaku należy skręcić w bok, żeby natrafić na drugi szlak. Informacje zdobyte w Bacówce nie ułatwiały decyzji: jedni mówili, że to się nie uda, bo droga łącząca te dwa szlaki jest stroma, zarośnięta i w ogóle jej nie ma, drudzy, że jakaś droga w bok chyba była przetarta, ale nie wiadomo było, czy to ta. A my tylko wyjęliśmy tablet i sprawdzaliśmy, gdzie jesteśmy. A kiedy różowe kółeczko najechało na przełęcz, mieliśmy pewność: to tu.
Mała rzecz, a cieszy. Bardzo bym się ucieszyła, gdyby ktoś wypuścił na rynek interaktywne mapy wszystkich polskich gór. Może wreszcie przestalibyśmy tracić czas na błądzenie po Beskidzie Niskim... Nie mówiąc o tym, że taka mapa, połączona z GPS i przewodnikiem, opisująca napotkane na szlaku zabytki, pomniki przyrody czy widziane ze szczytów gór panoramy, byłaby fantastycznym ułatwieniem i urozmaiceniem chodzenia po górach. Może się kiedyś doczekam...? Ech, rozmarzyłam się.
Tymczasem nasza ścieżka łącząca dwa szlaki okazała się rzeczywiście stroma.
Miś prze do góry jak rasowy himalaista.
I kto by pomyślał, że widziany z góry wyda się taki malutki...
Tam naprawdę było stromo! Co tam: Miś najkrótszą drogą wspina się do Pana.
Niebieski szlak ze Złatnej, którym wychodziliśmy do Bacówki, to najpierw łagodne przejście drogą, a potem ostra wspinaczka do góry. Męcząco, ale i malowniczo.
Śniegu było tyle, że nawet dog niemiecki po zboczeniu z przetartego szlaku miał problem z wydostaniem się na powierzchnię.
Malownicze mgły z przyjemnością zamienię na jeden słoneczny dzień! Choćby nie wiem, jak mroźny!
Na szczęście drugiego dnia było trochę jaśniej. Poranny widok z naszego balkonu.
Bacówka na Krawcowym Wierchu.
Mały domek koło Bacówki. Zasypany niemal po dach. I sprytnie zakamuflowany Miś :)
Ostatni rzut oka na Halę Krawcula.
Malownicza droga do Przełęczy.
Szczyt zdobyty! W tle rozpościera się piękny widok, który tej zimy, niezależnie od miejsca, w którym jesteśmy, zawsze tonie w chmurach.
Wyjątkowo dobra widoczność tej zimy – odsłona pierwsza.
Miś w zimowym entourage'u zawsze prezentuje się malowniczo.
Wyjątkowo dobra widoczność tej zimy – odsłony kolejne.
Choinka w futrze.
Co ja tu robię? – zastanawia się Miś.
Passus technologiczno-gadżeciarski: Pan Młodszy znalazł nam interaktywną mapę Beskidu Żywieckiego i zainstalował na tablecie. To jeszcze wersja beta, bezpłatna do czerwca, wymagająca dopracowania i uszczegółowienia, ale pomysł jest przedni. Aplikacja obejmuje załadowaną na tablecie (lub smartfonie) mapę turystyczną gór z naniesioną siatką GPS. Uruchomienie aplikacji pozwala nam szybko i skutecznie zorientować się, w którym punkcie szlaku właśnie jesteśmy. Myśmy akurat takiej informacji bardzo potrzebowali w związku z planami skrócenia szlaku: z mapy wynikało, że około 200 metrów od naszego niebieskiego szlaku biegnie szlak czarny, niestety żaden oficjalny łącznik między nimi nie został wytyczony. Trzeba było „tylko” w zaśnieżonym lesie zorientować się, w którym punkcie szlaku należy skręcić w bok, żeby natrafić na drugi szlak. Informacje zdobyte w Bacówce nie ułatwiały decyzji: jedni mówili, że to się nie uda, bo droga łącząca te dwa szlaki jest stroma, zarośnięta i w ogóle jej nie ma, drudzy, że jakaś droga w bok chyba była przetarta, ale nie wiadomo było, czy to ta. A my tylko wyjęliśmy tablet i sprawdzaliśmy, gdzie jesteśmy. A kiedy różowe kółeczko najechało na przełęcz, mieliśmy pewność: to tu.
Mała rzecz, a cieszy. Bardzo bym się ucieszyła, gdyby ktoś wypuścił na rynek interaktywne mapy wszystkich polskich gór. Może wreszcie przestalibyśmy tracić czas na błądzenie po Beskidzie Niskim... Nie mówiąc o tym, że taka mapa, połączona z GPS i przewodnikiem, opisująca napotkane na szlaku zabytki, pomniki przyrody czy widziane ze szczytów gór panoramy, byłaby fantastycznym ułatwieniem i urozmaiceniem chodzenia po górach. Może się kiedyś doczekam...? Ech, rozmarzyłam się.
Tymczasem nasza ścieżka łącząca dwa szlaki okazała się rzeczywiście stroma.
Miś prze do góry jak rasowy himalaista.
I kto by pomyślał, że widziany z góry wyda się taki malutki...
Tam naprawdę było stromo! Co tam: Miś najkrótszą drogą wspina się do Pana.
Informacje praktyczne:
przejazd Kraków – Złatna: ok. 3 h. Samochód można zostawić na dużym parkingu przy niebieskim szlaku na wysokości kaplicy, jest tam też sklep (nieczynny w niedzielę), gdzie można w ostatniej chwili kupić niezbędne rzeczy.
Przejście niebieskim szlakiem Złatna – Bacówka (zimą): ok. 2,5 h.
Przejście żółtym szlakiem z Bacówki do Przełęczy Bory Orawskie (zimą): ok. 1,5 h.
Powrót czarnym szlakiem na parking w Złatnej: ok. 2 h.
Bacówka na Krawcowym Wierchu jest bardzo przyjazna ludziom i psom :) Uwaga, psiarze: pokoje dwuosobowe położone są na drugim piętrze bacówki, wejście po bardzo stromych, płytkich i krętych schodach, nie każdy pies sobie z nimi poradzi (Miś nie dałby rady, spotkaliśmy właściciela dwóch huskych, który w tym samym czasie był w schronisku ze swoimi psiakami i mówił, że ledwo stamtąd schodziły). Cena noclegu w pokoju 3-osobowym: 29 zł. Poszewki na koce mogą nie być osiągalne, bo schronisko nie ma stałego dostępu do prądu, więc pranie jest robione nieregularnie. Koszt pościeli to 8 zł za komplet. W związku z brakiem prądu dobrze jest mieć ze sobą latarkę. Podczas naszego pobytu, być może w związku ze sporą liczbą gości (jak na to miejsce), wieczorem został włączony generator i świeciły nam światła od godziny 18 do 22, poza tym w użyciu są lampy LED 12 V. Bardzo sympatyczna pani z Bacówki zgodziła się przez ten czas podładować mi baterię do aparatu fotograficznego, ale jeśli nie trafi się na moment włączonego generatora, to padające komórki etc. będą mogły zostać naładowane dopiero po powrocie do cywilizacji.
Przyjemności życiowe kosztowne, ale warte ceny:
Placki ziemniaczane z gulaszem i surówką: 20 zł
Gulasz z ziemniakami i surówką: 18 zł
Chleb ze smalcem w wersji wypas, czyli z ogórkiem kiszonym: 5 zł (domowy, ale bez skwarek. Przyzwoity)
Jajecznica z 2 jajek: 6 zł (chleb trzeba mieć swój lub dokupić osobno)
Domowe pączki: 2,5 zł
Kawa, herbata: 3-4 zł (za to mamy rzadką możliwość zadecydowania o ilości dolewanej wody i mleka!)
I jeszcze na koniec: Krawcowy Wierch to jedno z najlepszych schronisk, w jakich byłam. Mieliśmy szczęście, bo trafiliśmy na ogromnie życzliwych ludzi – gości Bacówki. Do tego schronisko prowadzi supersympatyczna ekipa, miejsce ma klimat, jaki już rzadko zdarza się w górach, a sam budynek jest ładny i świetnie położony. Na pewno tu wrócimy!
czwartek, 14 lutego 2013
dwa w jednym: „Tony i Susan”
Pewnego dnia, ponad dwadzieścia lat po rozwodzie z Edwardem,
wtedy początkującym pisarzem, Susan dostaje od byłego męża rękopis jego
najnowszej powieści z prośbą o opinię. Ustatkowana pani domu, matka
dorastających dzieci i żona szanowanego lekarza, podejrzewa Edwarda o jakąś
dziwną próbę zemsty po latach. Siadając do lektury Susan podejrzewa, że może
ona odmienić jej życie. Przeczuwamy, że może mieć rację.
„Tony i Susan” Austina Wrighta to powieść w powieści. Razem
z Susan śledzimy losy bohaterów „Nocnych zwierząt”, a kiedy Susan odkłada
książkę, poznajemy wywołane lekturą emocje, refleksje, wspomnienia. Stopniowo
poznajemy historię jej dwóch małżeństw i wątpliwości odnośnie własnego,
pozornie poukładanego życia, jakie budzą w niej „Nocne zwierzęta”. W te ramy
dramatu psychologicznego wpisany jest graniczący z thrillerem dramat
obyczajowy, bo tak chyba można określić, czym są „Nocne zwierzęta”. Bohater
tej „wewnętrznej” powieści, Tony, to profesor uniwersytecki, którego
stabilizacją wstrząśnie dramatyczne wydarzenie… Trudno zdradzić cokolwiek
więcej z fabuły „Nocnych zwierząt”, bo właśnie nieprzewidywalność zdarzeń jest
od początku największym atutem tej powieści. Trochę męczące fragmenty opowiadające
o codzienności Susan, w miarę rozwoju powieści zaczynają jednak wciągać.
Przeczuwamy, że te dwie opowieści muszą się w którymś punkcie zetknąć i wywrzeć
zapowiadany od początku wpływ na decyzje Susan, ale do ostatniej chwili nie
wiemy, jak powieść Edwarda zinterpretuje jego była żona…
„Tony i Susan” to nie tylko dobrze napisana, wciągająca
powieść. To hołd złożony lekturze, relacji między piszącym a jego czytelnikiem,
pełen wiary w to, że książki mogą zmienić czyjeś życie.
Austin Wright, „Tony i Susan”, Wydawnictwo Muza, 2011.
środa, 13 lutego 2013
baśń dla dorosłych: „Kurczak ze śliwkami”
Lubię Marjane Satrapi. „Persepolis” podobało mi się i jako
podczytywany w księgarniach komiks, i jako jego późniejsza adaptacja filmowa. Opis fabuły „Kurczaka ze śliwkami”, najnowszego
filmu Satrapi wydał mi się mniej interesujący (niestety, nie znam komiksowego pierwowzoru filmu, także autorstwa Satrapi), ale byłam ciekawa, jak artystka
znana z komiksu i animacji poradziła sobie z pełnometrażowym filmem aktorskim.
Efekt? Jeszcze bardziej lubię Marjane Satrapi!
Kłopot z „Kurczakiem” jest taki, że opisując film ciężko nie
powiedzieć chociaż w jednym zdaniu, o czym on jest. A „Kurczak ze śliwkami” w
zasadzie opowiada prostą historię Nassera-Ali, najwybitniejszego skrzypka swoich
czasów, historię rozbitą na kilka obrazów, najważniejszych w jego życiu
momentów: nauka gry na skrzypcach, niespełniona miłość, nieudane małżeństwo, relacje
z dziećmi, wreszcie zniszczenie instrumentu przez nieszczęśliwą żonę i
pragnienie śmierci, które spełni się po kolejnych dniach wspominania
przeszłości. Tyle ze zdarzeń. Wydaje mi się, że reżyserom, Vincentowi Paronnaud
i Marjane Satrapi bardziej zależało na tym „jak”, a nie „co” opowiedzą. Może to
być wadą, może się podobać. Mnie uwiódł nastrój Teheranu lat pięćdziesiątych XX
wieku, Teheranu przedrewolucyjnego, bardzo wówczas prozachodniego i bardzo
retro. Najmocniejsza w „Kurczaku ze śliwkami” jest właśnie jego strona
wizualna, która dość banalną opowieść zmienia w piękną, orientalną baśń. Twórcy
filmu bawią się kadrami, zmieniają poetyki i konwencje, łącząc dramat obyczajowy
z elementami groteski i komedii. Urodę dawnego Iranu tworzy zarówno perfekcyjna
praca operatora, jak i malownicze animacje panoramy Teheranu. O dziwo, ten
melancholijny nastrój bardziej kojarzy mi się z książkowymi wizjami Istambułu u
Pamuka czy z uwodzicielsko baśniowym „Hakawatim – mistrzem opowieści”
Alameddine’a niż z „Amelią” Jeuneta, z
którą niesłusznie „Kurczaka” porównywano. Wyidealizowana uroda zdecydowanie
słodkiej „Amelii” nie do końca przekłada się na równie piękne kadry z filmu Satrapi,
którego wydźwięk, mimo wszystkich zabawnych scen, jest jednak bardziej gorzki: Nasserowi-Alemu, w
przeciwieństwie do Amelii, całkiem sporo nie udało się osiągnąć, a
uświadomienie sobie własnej porażki budzi w nim pragnienie śmierci.
„Kurczaka ze śliwkami” nie byłoby bez Mathieu Amalrica
(kolejny w tym poście artysta, którego lubię). Psychotyczny czarny charakter z „Quantum
of Solace” i dotknięty paraliżem bohater „Motyla i skafandra”. Mam wrażenie, że
swobodnie i wiarygodnie – w zależności od roli – zmienia maski obłędu i
normalności. Jego Nasser-Ali to zmęczony życiem człowiek, dość przeciętny, który
jednak kiedyś był wielkim artystą… Bardzo ładna ta rola, niejednoznaczna. A w epizodach
partnerują mu Isabella Rossellini, Chiara Mastroianni i Jamel Debbouze.
Smacznego!
„Poulet aux prunes” („Kurczak ze śliwkami”), reż. Vincent
Paronnaud, Marjane Satrapi (2011).
wtorek, 12 lutego 2013
spotkanie z Zulą
Przedstawiam Zulę – dziewięciomiesięczną dożycę niemiecką :) Niby taka mała, ale dzielnie bawiła się z naszym Misiem.
Na zdjęciach wygląda to groźnie, ale podczas tych zabaw nikt nie ucierpiał.
Na zdjęciach wygląda to groźnie, ale podczas tych zabaw nikt nie ucierpiał.
Subskrybuj:
Posty (Atom)