środa, 17 kwietnia 2013

strzeżcie się „Joanny”!

Czasem dopada mnie chęć nadrabiania zaległości, rzuci się w oczy jakiś tytuł, ktoś coś poleci, jakaś nagroda zostanie przyznana, człowiek myśli sobie, że pewnie warto, siada i czyta albo ogląda. Tak było u mnie z „Joanną” Feliksa Falka. Wydawało mi się, że nazwisko reżysera gwarantuje pewien poziom… myliłam się.



Już początek „Joanny” jest fatalny, ale postanowiłam dać filmowi szansę i brnęłam dalej. Pierwsza scena w kawiarni jest rodem ze słabego teatru telewizji, do tego zagranego przez złych aktorów: statyczna, drętwa, sztuczna. Potem robi się co prawda lepiej, Urszula Grabowska robi, co może, żeby tytułową postać jakoś obronić, ale to walka skazana na porażkę przy tym stężeniu stereotypów i banałów, jakie serwują nam reżyser i scenarzysta. Generalna koncepcja filmu jest słuszna: szlachetna Polka ratuje małą żydowską dziewczynkę. Oczywiście, ratuje ją w kościele, gdzie dziewczynka ukryła się przed łapanką, a Joanna przyszła pomodlić się w intencji powrotu męża, który zaginął po wyruszeniu na wojnę. Tak, nie mylicie się, dziecko w kościele znalezione do kościoła wraca i w finale filmu Joanna ukryje dziewczynkę u zakonnic.

Między tymi dwiema wizytami w kościele toczą się dość przewidywalne zdarzenia: Joanna przywiązuje się do dziewczynki, która zastępuje jej własne dziecko, i postanawia ukryć ją u siebie. Ktoś (wścibska portierka? w tej roli oczywiście Stanisława Celińska) donosi na nią, że przechowuje Żydów. Wpadają Niemcy, niczego nie znajdują, jeden z oficerów powraca potem do niej już sam, zafascynowany urodziwą Polką, która do tego gra na fortepianie i mówi po francusku. Podczas kulturalnej rozmowy o Stendhalu niemiecki oficer znajduje dziewczynkę, Joanna nie ma wyjścia, oddaje mu się, żeby ocalić małą. Niemiecki oficer okazuje się dobrym niemieckim oficerem, bo nie tylko nie wydaje Joanny, ale jeszcze zdobywa informacje o śmierci jej męża. W międzyczasie pojawia się wątek Kingi Preis, która namawia naszą bohaterkę do znalezienia sobie sponsora, co rozwiązałoby jej liczne problemy z utrzymaniem się samej (Joanna ma rodziców, ale woli mieszkać sama w gigantycznym mieszkaniu, chociaż w sumie nie ma pracy albo traci tę, którą właśnie zdobyła. Bez sensu, ale nie ja to wymyśliłam). Gdybyśmy nie wpadli, po co jest wątek postaci granej przez Preis, scenarzysta każe jej dopowiedzieć, że jak jej mąż wróci z wojny, to wtedy będzie dobrze, a ona przecież nie robi „tego” z Niemcem, więc nie ma problemu. Ponieważ akcja dzieje się w Krakówku, w którym wszyscy zawsze wszystko wiedzą o wszystkich, to po drugiej wizycie niemieckiego oficera (skądinąd wizycie bardzo przyzwoitej, bo mającej na celu wyłącznie przekazanie informacji o zmarłym mężu Joanny, więc wszystko odbywa się na ulicy) na Joannę znowu ktoś donosi (czyżby wścibska portierka?). Tym razem do AK, które za utrzymywanie stosunków z Niemcami goli jej głowę. O domniemanej zdradzie córki natychmiast dowiaduje się matka, która zmienia refren z „jak długo jesteśmy rodziną, wszystko będzie dobrze” na „nie chcę cię więcej widzieć, taki wstyd!” Gdybyśmy, jako widzowie, mieli jakieś wątpliwości, wobec tego, co czuje Joanna, dostajemy scenę Bożego Narodzenia, w czasie której samotna Joanna leży jak kłoda, żydowska dziewczynka się do niej przytula, a w tle leci „Lulajże, Jezuniu”. Następnie Joanna oddaje dziecko do zakonnic i sama postanawia umrzeć (niczym Weronika). A ponieważ przez pół filmu bohaterka ogląda swoje zdjęcia z wycieczki z mężem w Tatry, postanawia umrzeć w Tatrach! Ostatnia scena filmu pokazuje ją, jak idzie czymś, co na oko wygląda jak Czerwone Wiechy (ale mogę się mylić), by zniknąć w śnieżnej mgle… (kuriozum roku. Czy w czasie wojny wyjście w góry, z uwagi na możliwość nielegalnego przekroczenia granicy, było w ogóle możliwe? Abstrahuję od tego, że zimą po górach raczej się brodzi w śniegu po kolana a nie spaceruje przetartą ścieżką niczym na chodniku...)

Mam świadomość tego, że wszystkie elementy tego nieudanego scenariusza są same w sobie prawdziwe lub co najmniej prawdopodobne, ale sposób ich zestawienia, historia, jaka z nich powstaje, składa się wyłącznie z mieszanki klisz, patosu i banału, przedstawionych w pretensjonalny sposób, który w zamyśle reżysera miał mną wstrząsnąć. Powolne tempo zdarzeń i kameralność obrazu miały sprzyjać kontemplacji kolejnych etapów upadku Joanny, dla której jedynym wsparciem jest miłość i zaufanie obcego dziecka. Słuszne założenie, ale widz może być zaangażowany i wzruszony jakąkolwiek historią wyłącznie wtedy, jeśli nie traktuje się go jak idioty. Pozornie dopracowana konstrukcja filmu Falka, w której wybory i dramaty bohaterów są całkowicie przewidywalne, staje się banalna, a sposób przedstawienia mieszanki dobra i zła w prezentowanych postawach cechuje się subtelnością piły mechanicznej. Nudne, irytujące, złe kino. Szkoda, że znów pogrążyło skądinąd potencjalnie dobry temat. Aż boję się oglądać „W ciemności”.

„Joanna”, reż. Feliks Falk, 2010.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz