Ale się działo! Dziś było przygodowo :-)
Wszystko zaczęło się rano, kiedy na porannym spacerku kruk nakrakał na Pana Młodszego i Misia. Podobno skakał za nimi przez parę metrów i krzyczał, potem usiadł na gałęzi i dalej krakał. No i wykrakał...
Na początek ruszyliśmy śladami starych torów kolejowych. Ich najbardziej znaną częścią są obecnie wiadukty w Stańczykach, przygotowane na przyjmowanie turystów, zabezpieczone i wygodne do przejścia. Byliśmy tam rok temu, zatem teraz zdecydowaliśmy się na obejrzenie mniej znanych pozostałości. Jedną z nich jest wiadukt w Kiepojciach. Trafić do niego łatwo, wejście jest dzikie (jak Stańczyki przed laty). Sam wiadukt to ładny element krajobrazu; na pewno mniej spektakularny od wiaduktów w Stańczykach, ale wart obejrzenia.
Udało się nam też wejść na sam wiadukt:
W tym nasłonecznionym miejscu rosły stadami wielkie, dojrzałe, słodkie poziomki. Jeszcze tak dobrych nie jedliśmy w tym roku.
Z Kiepojciów pojechaliśmy do Bludzi, gdzie z dziewiętnastowiecznego zespołu parkowo-pałacowego ostał się tylko park. Pałac został rozebrany po wojnie, dziś zobaczyć można tylko dawne zabudowania folwarczne i pozostałość parku. Niestety, w parku nie zostały wytyczone żadne ścieżki, ciężko jest przejść przez gęste krzaki, zabytkowego dębu o czteroipółmetrowym obwodzie pnia też się tylko domyślaliśmy. Niestety, Bludzie nie są gotowe na przyjęcie nawet tak alternatywnych turystów, jak my; dużo ciekawszy i przyjemniejszy jest spacer po dawnym parku przy pałacu Paca w Dowspudzie (a na pewno nie błądzi się tam zastanawiając się, w którą stronę ruszyć, żeby cokolwiek obejrzeć).
W Bludziach zachowała się ładna aleja lipowa...
... i dziewiętnastowieczne zabudowania folwarczne:
Z samej miejscowości mieliśmy blisko do mostów nad Bludzią. To też część linii kolejowej, z której słyną Smolniki. Wydawało nam się, że dojazd do mostów nie jest skomplikowany, ale zmieniliśmy zdanie, kiedy nagle wiejska droga skończyła się w gospodarstwie domowym... Na szczęście sympatyczny pan gospodarz pozwolił nam przejść przez swoje pola, żeby zobaczyć mosty (do których, jak się okazuje, nie ma dojazdu: szkoda, bo są niewiele mniejsze od wiaduktów w Smolnikach, równie uroczo/absurdalnie pojawiają się w środku wiejskiego pejzażu, ale pewnie nie zostaną za szybko kolejną atrakcją turystyczną).
Mosty eksplorowałam sama: pastuchy, którymi były przegrodzone pola, dość skutecznie ograniczały mobilność Misia. Chłopcy czekali na mnie na dole. Ktoś nawet spoglądał za mną tęsknie ;-)
Powrót do samochodu okazał się utrudniony. Drogę zaszedł nam byk! Pan Młodszy próbował go nie drażnić, ale wkrótce wszyscy razem uciekaliśmy co sił w nogach. Przegradzający drogę pastuch mógł nas uratować. Biedny Miś musiał przeczołgać się pod nim. Jakoś też przeszła mu ochota do zaprzyjaźniania się z większymi od siebie kolegami...
Potem "tylko" musieliśmy obejść całe pastwisko w trawach po pas i częściowo bagnach, ale kto by się przejmował takimi przygodami. Najlepszy był pan gospodarz, który słysząc o naszej przygodzie, powiedział: "Byk was zaatakował? Niemożliwe..."
Ruszyliśmy w dalszą drogę. W Rogajnach budynki gospodarcze z dziewiętnastego wieku wyglądają jak kaplica, z sygnaturką i witrażami... a to tylko dawna stodoła!
Wreszcie dotarliśmy do Puszczy Rominckiej, gdzie nastawiliśmy się na dłuższy spacer. Nic z tego! Najpierw odstrasza nas wejście niemal naprzeciwko leśniczówki i niejasny znak na tablicy. Nie mamy pewności, czy to zakaz puszczania psów luzem, czy zakaz wejścia psów w ogóle. Komary tną, ale jesteśmy obok jeziora. Ponownie ładujemy się do samochodu i przejeżdżamy kilometry puszczą. Ciągle spotykamy drwali, leśników, domy w środku lasu... Kiedy wreszcie wydaje się nam, że znaleźliśmy spokojny kawałek lasu, wysiadamy. Robactwo nie daje nam spokoju. To miejsce to jest raj dla entomologów - jedynie dla nich. Te chmary much, ślepców i komarów są niespotykane gdziekolwiek indziej. Nic na nie nie działa. Dość szybko decydujemy się na powrót do samochodu. A wtedy dobiega nas warkot samochodu i zatrzymują nas pogranicznicy... Spotkanie z nimi bardzo miłe, ale wypytują nas o wszystko: kto my, co tu robimy, gdzie mieszkamy na Suwalszczyźnie, gdzie jest nasz samochód; w międzyczasie nasze dowody zostają poddane kontroli. Okazuje się, że do Puszczy Rominckiej można wejść z psem na smyczy. Szczerze mówiąc, nie polecam tego miejsca na wypoczynek psiarzom ani nie-psiarzom...
Miś kłapie na robaki. Oj, jak on miał dość. Zawsze marudzi przed wskoczeniem do samochodu, ale tym razem tylko czekał na uchylenie drzwi. W nagrodę za trudy pojechaliśmy nad Wigry odpocząć. Żadnych robali, ludzi ani byków :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz