niedziela, 2 grudnia 2012

ale teatr! i to w kinie

Nie wybierałam się na ten film. Trailer zapowiadał się patetycznie i drętwo i gdyby nie zaproszenie mojej starej znajomej, żeby spotkać się i przy okazji obejrzeć nową „Annę Kareninę”, pewnie nieprędko bym się na nią wybrała. Ostatecznie ja wyszłam z kina bardziej zadowolona niż Magda, ale nie wiem, czy to nie kwestia oczekiwań: ja nie spodziewałam się, że oglądanie „Kareniny” sprawi mi jakąkolwiek przyjemność, Magda miała z kolei nadzieję na widowisko i wielkie emocje rodem z „Cyrulika syberyjskiego” Michałkowa i  wyszła rozczarowana. Miała powód: „Anna Karenina” Joego Wrighta do klasycznego melodramatu z wyciskającym łzy zakończeniem ma się tak jak anorektyczna Keira Knightley do XIX-wiecznej piękności.  





Ten film były zupełnie inny, gdyby scenariusza do niego nie napisał Tom Stoppard, jeden z najlepszych brytyjskich dramatopisarzy. Jego „Arkadię” pokochali – co rzadkie – zarówno krytycy, jak i widzowie. Ja pokochałam go za błyskotliwą i zabawną kontynuację (czy raczej dopełnienie) Szekspirowskiego „Hamleta”, jaką jest „Rosencrantz i Guildenstern nie żyją” (w filmowej adaptacji, wyreżyserowanej zresztą przez samego Stopparda wystąpili w tytułowych rolach Tim Roth i Gary Oldman 
 za sam pomysł wysunięcia na pierwszy plan epizodycznych u Szekspira postaci i tej obsady należą się oklaski). Jakby tego było mało, kocha go też Akademia Filmowa, która kilka lat temu uhonorowała autora Oscarem za scenariusz do „Zakochanego Szekspira”.

Nie jestem pewna, czy z podobnie ciepłymi uczuciami spotka się scenariusz Stopparda do „Anny Kareniny”. Uciekając przed sztampową konwencją filmowego melodramatu, do tego skrzyżowaną z opowiadaniem historii, którą mniej więcej znają wszyscy, scenarzysta i reżyser narzucili „Kareninie” nową konwencję. Teatralną. Akcja „Kareniny” w dużej mierze dzieje się w teatrze: na scenie, na mostkach technicznych nad sceną, na rampie, w maszynowni, za kulisami, gdzie pozostali artyści rozgrzewają się lub ćwiczą sceniczne ruchy... Często rozpoczęta w realiach teatralnych scena kontynuowana jest w plenerze lub prawdziwych wnętrzach, ale powracający motyw sceny oraz nieuchronnie związana z tym świadoma sztuczność świata przedstawionego narzucają widzowi dystans wobec opowiadanej historii. To nie jest opowieść, w którą „wchodzi się” z łatwością, bo jak utożsamić się z bohaterami, którzy właściwie ciągle są na scenie? Czy reżyser nie zdecydował się na taki sposób pokazania historii Kareniny, bo nie wierzy już w utożsamienie się widza z dramatem kobiety zdradzającej swojego męża i narażonej przez to na społeczny ostracyzm? A może Joe Wright chciał zrezygnować z kolejnej adaptacji znanej powieści, różniącej się od wszystkich wcześniejszych tylko krojem sukni Kareniny i wątpliwościami, czy nowy Wroński będzie przystojniejszy od tych poprzednich? Być może tak. Motyw teatralizacji ma jeszcze jedno ciekawe znaczenie w „Annie Kareninie”. Teatr pojawia się od pierwszych scen filmu jako stały element świata, w którym żyją bohaterowie. Razem z pogłębiającym się uczuciem Kareniny do Wrońskiego, a zatem też z łamaniem przez nią kolejnych tabu oraz ze stopniowym odsłanianiem swoich uczuć przed otaczającymi ją ludźmi, motywy teatralne stopniowo zanikają i wątek romansu Anny i Wrońskiego ciąży w stronę tradycyjnego dramatu obyczajowego. Tak jakby Anna, której winą było – jak to ujęła jedna z postaci – nie tyle złamanie prawa, ile złamanie obowiązujących w tym społeczeństwie reguł, czyli pozwolenie sobie na ostentacyjne ujawnienie własnych uczuć  swoim coraz bardziej bezkompromisowo szczerym zachowaniem obnażyła i zniszczyła fałsz świata, w którym dane jej było żyć.

Czy jednak melodramat powinien bronić się tym, że jest zgrabnie pomyślaną konstrukcją? Niekoniecznie. Pewnie dlatego „Anna Karenina”, chociaż jest filmem wdzięcznym do interpretacji, nie jest dobrym melodramatem. Ogląda się ją dobrze, bo wszystkie teatralne pomysły zrealizowane są perfekcyjnie, atrakcyjnie dla oka i oryginalnie. Gorzej niestety wypada Keira Knightley, która w stylowych sukniach jest bardzo odległa od wyglądu „z epoki” i nie do końca sprawdza się w roli Kareniny. Za dużo w jej roli histerii i dziewczęcych uniesień, za mało dojrzałości. Świetny jest natomiast Jude Law jako wyciszony i więcej przeżywający w środku niż pokazujący to na zewnątrz Karenin. Jego rola to jednak nadal za mało, żeby przejąć się tym małżeńskim dramatem i w jego finale uronić łzę.


3 komentarze:

  1. Wróciłam do Twojego wpisu, żeby przypomnieć sobie Twoje wrażenia, ponieważ dzisiaj sama w końcu byłam na tym w kinie.
    Ja jestem fanką tej produkcji (a oglądam namiętnie wszystkie ekranizacje Anny Kareniny :) - acz w istocie brakuje jej czegoś nieokreślonego. Lubię ją za tę teatralizację i przede wszystkim za równorzędne potraktowanie wątku Lewina, który uwielbiam, a który to zawsze bezceremonialnie jest wyrzucany z każdej niemal ekranizacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie pozostaje niedosyt po tym filmie (niestety). Z profesjonalnych recenzji to ja chyba najbardziej zgadzam się z Majmurkiem:
      http://www.krytykapolityczna.pl/artykuly/film/20121204/karenina-wspolczesna-albo-pulapki-arogancji
      A tak melodramatycznie to nie wiem jak Ty, ale ja wolę Sophie Marceau w tej roli :)

      Usuń
  2. Nie mam nic do Sophie Marceau, ale denerwowała mnie jej... grzywka ;-)

    OdpowiedzUsuń