Historia jest prosta: z obozu skautów ucieka chłopiec i
zabiera ze sobą dziewczynę. Szukają ich rodzice dziewczyny (Frances McDormand i Bill Murray), skauci ze swoim
przełożonym (Edward Norton) i gamoniowaty policjant (Bruce Willis). Od pierwszych kadrów urzekł mnie sposób
kręcenia: akcja „Kochanków” dzieje się na małej wyspie, nieprawdopodobnie urokliwej.
Malownicze domki, pasiasta, biało-czerwona latarnia morska na skałach, nietypowe wnętrza. Niby realistyczne, ale tak doskonale malarsko wykadrowane, tak miłe,
ciepłe i przyjazne, że też – jednocześnie – sztuczne (nie bez znaczenia jest
też efekt optyczny – ciepłe i postarzałe barwy, rodem z Instagramu).
Sztuczność jest też zresztą kluczem do tego świata. Wszystko jest tu prawie
realistyczne, ale i przerysowane: kadry, bohaterowie, kolejne zdarzenia. Przez
to losy małych uciekinierów wciągają, ale ich dramaty (chłopiec jest sierotą,
dziewczynka – „trudnym dzieckiem”, oboje nie dogadują się z rówieśnikami, dlatego
zaprzyjaźniają się i postanawiają uciec z domu) nie popadają w realistyczny
banał opowieści o trudnym dojrzewaniu. Śmiertelnie poważni mali bohaterowie,
zagapieni w świat dorosłych i powtarzający podpatrzone i podsłuchane w nim
miłosne wyznania, nieudolnie – a przez to jakoś wzruszająco i śmiesznie zarazem
– usiłują przełożyć je na swoje życie. Mają po dwanaście lat, to raczej dzieci
niż nastolatki, niewinne i próbujące powtórzyć gesty dorosłych, nadać życiu sens swoją „miłością” (a może miłością?). Trudno tej opowieści o wielkim romansie dziecięcym nie brać
w cudzysłów, nie bawić się nią. Właśnie balansując między powagą a groteską,
dystansem i wzruszeniem, udaje się Andersonowi ocalić tę historię, bawić się
nią i bawić nią widza. Bo przy tych wszystkich smaczkach realizatorskich i przy
tym temacie – film jest po prostu inteligentnie zabawny. Duża w tym zasługa
dorosłych gwiazdorskich aktorów: Bill Murray jako starzejący się ojciec
rodziny, Frances McDormand jako zagoniona matka romansująca ze smutnym prowincjonalnym gliniarzem (cudowny Bruce Willis), Edward Norton jako
zastępowy skautów i Tilda Swinton w roli zimnej Opieki Społecznej – wszyscy
grają role w zgodzie ze swoim stereotypowym emploi, ale dostosowując się do
konwencji filmu, bawią się nimi.
Pozbawione uśmiechu dzieci, slapstickowi dorośli, melancholia
połowy lat 60, podkreślona anachronicznymi kadrami, klasyk współczesnej muzyki
poważnej jako autor znacznej części brzmień wykorzystanych w filmie. Ciągle nie rozumiem, jak to
możliwe, że to obłędne połączenie się udało, i to tak perfekcyjnie…
"Moonrise Kingdom", reż Wes Anderson (2012)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz