czwartek, 13 grudnia 2012

„Kochankowie z Księżyca”, historia z Wenus

Mam kłopot z pisaniem o tym filmie. Nie, żeby mi się nie podobał – przeciwnie, jest perfekcyjnie zrobiony, świetne zdjęcia, super grają dzieciaki, fantastycznie dorośli, a do tego na jednym planie spotykają się Bill Murray, Bruce Willis, Edward Norton i Frances McDormand, i jeszcze Tilda Swinton pojawia się na chwilę w pięknej roli Opieki Społecznej, więc naprawdę czego chcieć więcej. W warstwie muzycznej Benjamin Britten miesza się z muzycznymi klasykami z lat 60. Miodzio konceptualne i realizacyjne. W czym zatem kłopot? „Kochankowie z Księżyca” wymykają się prostej kategoryzacji, stereotypom i oczekiwaniom. Mówiąc krótko, nie widziałam żadnego filmu, z którym mogłabym „Kochanków” porównać, więc ciężko to szybko i zgrabnie nazwać i podsumować. No bo jak mówię, że nowy Bond jest spod znaku „Doktora No”, a nie „Casino Royale” to wszyscy wiedzą, czego się spodziewać. A z „Kochankami” tak łatwo już nie jest, bo ani to romans, ani dramat obyczajowy, ani komedia, chociaż po trochu wszystkiego tu weszło.

Historia jest prosta: z obozu skautów ucieka chłopiec i zabiera ze sobą dziewczynę. Szukają ich rodzice dziewczyny (Frances McDormand i Bill Murray), skauci ze swoim przełożonym (Edward Norton) i gamoniowaty policjant (Bruce Willis). Od pierwszych kadrów urzekł mnie sposób kręcenia: akcja „Kochanków” dzieje się na małej wyspie, nieprawdopodobnie urokliwej. Malownicze domki, pasiasta, biało-czerwona latarnia morska na skałach, nietypowe wnętrza. Niby realistyczne, ale tak doskonale malarsko wykadrowane, tak miłe, ciepłe i przyjazne, że też – jednocześnie – sztuczne (nie bez znaczenia jest też efekt optyczny – ciepłe i postarzałe barwy, rodem z Instagramu). Sztuczność jest też zresztą kluczem do tego świata. Wszystko jest tu prawie realistyczne, ale i przerysowane: kadry, bohaterowie, kolejne zdarzenia. Przez to losy małych uciekinierów wciągają, ale ich dramaty (chłopiec jest sierotą, dziewczynka – „trudnym dzieckiem”, oboje nie dogadują się z rówieśnikami, dlatego zaprzyjaźniają się i postanawiają uciec z domu) nie popadają w realistyczny banał opowieści o trudnym dojrzewaniu. Śmiertelnie poważni mali bohaterowie, zagapieni w świat dorosłych i powtarzający podpatrzone i podsłuchane w nim miłosne wyznania, nieudolnie – a przez to jakoś wzruszająco i śmiesznie zarazem – usiłują przełożyć je na swoje życie. Mają po dwanaście lat, to raczej dzieci niż nastolatki, niewinne i próbujące powtórzyć gesty dorosłych, nadać życiu sens swoją miłością” (a może miłością?). Trudno tej opowieści o wielkim romansie dziecięcym nie brać w cudzysłów, nie bawić się nią. Właśnie balansując między powagą a groteską, dystansem i wzruszeniem, udaje się Andersonowi ocalić tę historię, bawić się nią i bawić nią widza. Bo przy tych wszystkich smaczkach realizatorskich i przy tym temacie – film jest po prostu inteligentnie zabawny. Duża w tym zasługa dorosłych gwiazdorskich aktorów: Bill Murray jako starzejący się ojciec rodziny, Frances McDormand jako zagoniona matka romansująca ze smutnym prowincjonalnym gliniarzem (cudowny Bruce Willis), Edward Norton jako zastępowy skautów i Tilda Swinton w roli zimnej Opieki Społecznej – wszyscy grają role w zgodzie ze swoim stereotypowym emploi, ale dostosowując się do konwencji filmu, bawią się nimi.

Pozbawione uśmiechu dzieci, slapstickowi dorośli, melancholia połowy lat 60, podkreślona anachronicznymi kadrami, klasyk współczesnej muzyki poważnej jako autor znacznej części brzmień wykorzystanych  w filmie. Ciągle nie rozumiem, jak to możliwe, że to obłędne połączenie się udało, i to tak perfekcyjnie…



"Moonrise Kingdom", reż Wes Anderson (2012)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz