wtorek, 11 grudnia 2012

złośliwie i w dialogach: „Take This Waltz”


Oglądaliśmy w domu, więc można było gadać przy okazji. Szybko nazwaliśmy główne typy: neurotyczna żona, pyknikowaty mąż i rikszarz-onanista (nie, że prawdziwy onanista, ale te podkrążone oczy! stereotyp sam przychodzi do głowy).

Ona po 5 latach małżeństwa nudzi się z Pyknikowatym, autorem książek kucharskich o gotowaniu kurczaka. Wtedy pojawia się Rikszarz, Ona wreszcie ma z kim rozmawiać, po czym przeżywa dramat, boby chciała, ale morale jej nie pozwala.

Ja: Może żebyś ty zarabiał kupę kasy na dom, a ja bym nic nie musiała robić całymi dniami, to miałabym takie problemy.
On: Zostawiłabyś mnie dla rikszarza?!


Po godzinie rąbanych siekierą metafor pokroju Ona z Pyknikowatym całują się przez szybę (symbol braku komunikacji), Ona z Rikszarzem cudownie bawią się na karuzeli, po czym kończy się muzyka, zapalają się światła i nastaje smutek realizmu (symbol, że ich zauroczenie też przeminie i zacznie się zwyczajne życie), odpadamy. Sprawdzamy, ile do końca. Pół godziny.

On: A może teraz już będzie pół godziny napisów?


Po filmie.

Ja: To było bardziej wyrafinowane niż „Cafe del Flore”*. (po chwili) Miało więcej filtrów.

*„Cafe del Flore” – jeden z tych filmów, które zaczęliśmy oglądać i polegliśmy w połowie.


„Take This Waltz”, reż. Sarah Polley, 2011.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz