Oglądaliśmy w domu, więc można było gadać przy okazji.
Szybko nazwaliśmy główne typy: neurotyczna żona, pyknikowaty
mąż i rikszarz-onanista (nie, że prawdziwy onanista, ale te podkrążone oczy! stereotyp sam przychodzi do głowy).
Ona po 5 latach małżeństwa nudzi się z Pyknikowatym, autorem
książek kucharskich o gotowaniu kurczaka. Wtedy pojawia się Rikszarz, Ona wreszcie
ma z kim rozmawiać, po czym przeżywa dramat, boby chciała, ale morale jej nie
pozwala.
Ja: Może żebyś ty zarabiał kupę kasy na dom, a ja bym nic
nie musiała robić całymi dniami, to miałabym takie problemy.
On: Zostawiłabyś mnie dla rikszarza?!
Po godzinie rąbanych siekierą metafor pokroju Ona z Pyknikowatym całują się przez szybę (symbol braku komunikacji), Ona z Rikszarzem cudownie bawią się na karuzeli, po czym kończy się muzyka, zapalają się światła i nastaje smutek realizmu (symbol, że ich zauroczenie też przeminie i zacznie się zwyczajne życie), odpadamy. Sprawdzamy, ile do końca. Pół godziny.
On: A może teraz już będzie pół godziny napisów?
Po filmie.
Ja: To było bardziej wyrafinowane niż „Cafe del Flore”*. (po
chwili) Miało więcej filtrów.
*„Cafe del Flore” – jeden z tych filmów, które zaczęliśmy oglądać
i polegliśmy w połowie.
„Take This
Waltz”, reż. Sarah Polley, 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz