niedziela, 31 marca 2013
gry i zabawy świąteczne
Mamy dużo czasu, trochę kalorii do spalenia, warunki atmosferyczne też sprzyjają, zatem proponuję zająć się wyrafinowaną odmianą zabawy w lepienie bałwana. Inspirację znaleźliśmy kiedyś na szlaku :)
sobota, 30 marca 2013
...ale jak to...? śnieg na Wielkanoc...?!
Dziwimy się razem z Misiem i nie dowierzamy... I razem z Misiem życzymy Wam spokojnych Świąt: dużo odpoczynku, udanych spacerów, owocnych lektur i dobrych filmów!
piątek, 29 marca 2013
widok z mostu
– I o czym jest ten „Most”? – spytał mnie Pan Młodszy.
– No... o moście... - odpowiedziałam trochę na odczepnego, a
trochę też krzywdząco dla książki. Bo „Most” Geerta Maka rzeczywiście jest
opowieścią o legendarnym stambulskim Moście Galata, ale i pretekstem do snucia
niespiesznych opowieści o ludziach, dla których stał się schronieniem, o
historii miasta, o obyczajowości tureckiej. Sam autor tak określa rolę Mostu
Galata:
Bez mostu nie byłoby miasta. Most też jest właściwie miastem, chociaż nie można się pomylić, bo most to nie miasto, a miasto to nie kraj. Most ma przede wszystkim własną osobowość i na tym poprzestańmy (s. 13).
Jak najprościej opisać tę książkę? To zbiór esejów,
których autor, erudyta, znawca historii oraz literatury tureckiej, czy też Turcji poświęconej (zarówno historycznej, jak i współczesnej), zdecydował się
spędzić czas na Moście Galata. Przyglądał się tam i poznawał ludzi, ale nie turystów,
którzy spacerem zmierzają na drugą stronę Złotego Rogu, lecz stałych bywalców mostu: sprzedawców książek, herbaty, najróżniejszych drobiazgów i pamiątek, wędkarzy,
codziennie łowiących ryby na Moście. Ich historie i biografie łączą się z
historią Mostu; są też przyczynkiem do snucia mikroopowieści o Turcji współczesnej,
jej gospodarce, kulturze, obyczajowości. Mak opowiada też o najważniejszych
punktach z dziejów Imperium Osmańskiego, widząc w nich wytłumaczenie
dzisiejszej mentalności tureckiej. Ta książka mówi o ludziach, historii, ale i innych książkach poświęconych Stambułowi. Bez teoretyzowania, snucia przydługich
monologów. „Most”świadczy o erudycji i umiejętnościach reporterskich autora.
I chociaż wyłaniający się z książki obraz Turcji nie zaskakuje, całość czyta
się przyjemnie.
Geert Mak, „Most”, Wydawnictwo Czarne, 2011.
wtorek, 26 marca 2013
„Malarz świata ułudy”
Zagadka: czyj to życiorys? Podczas studiów malarskich główny temat jego twórczości to życie nocne kawiarni oraz portrety spotkanych tam kobiet. Pod wpływem jednego z przyjaciół rośnie jego zainteresowanie tematyką polityczno-społeczną, z czasem silnie nasyconą nacjonalizmem. Niektóre z jego prac zostają wykorzystane do celów propagandowych. Jego zaangażowane politycznie dzieła zostają docenione przez nowe władze. Dzięki nim malarz może objąć wysokie stanowisko na uczelni sztuk pięknych oraz stać się cenionym i zamożnym członkiem lokalnej społeczności. Powojenna zmiana władzy połączona z całkowitą zmianą dotychczasowego kierunku politycznego usuwa starzejącego się malarza na margines życia artystycznego i społecznego. Emerytowany artysta, którego prace zostały już zdjęte ze ścian, schowane i zapomniane, od tej pory oddaje się wyłącznie życiu rodzinnemu. Czasem zastanawia się, jak bardzo jego sztuka i on sam odpowiedzialni są za zło wyrządzone przez faworyzującą go władzę, której cele i ideały podzielał.
Brzmi znajomo? A to biografia Masuji Ono, głównego bohatera powieści Kazuo Ishiguro „Malarz świata ułudy”. Wydawać by się mogło, szczególnie czytelnikom z tej szerokości geograficznej, że przy takim bohaterze całość będzie miała charakter polityczno-rozliczeniowy; na szczęście autor zdecydował się inaczej rozłożyć akcenty. Pana Ono poznajemy już jako emeryta; cała pierwszoosobowa narracja składa się z jego wspomnień i przemyśleń. Wątki są rozrzucone i czytelnik musi sam je zrekonstruować i uszeregować chronologicznie. Asocjacyjne przeskakiwanie z tematu na temat połączone ze wspomnieniami, łączącymi się z określonymi ludźmi, miejscami czy przedmiotami oraz z analizą bieżących wydarzeń, pozwala nam poznać i zrozumieć motywacje pana Ono. Pretekstem do poznania jego przeszłości są wydarzenia obecne: próba wydania młodszej córki za mąż, co w nadal tradycyjnym japońskim świecie okazuje się nie takie proste. Powieść rozpoczyna się od opisu domu, w którym mieszka bohater i okoliczności jego nabycia: pan Ono mógł kupić posiadłość, ponieważ, jak to sam nazywa, został zwycięzcą „aukcji moralnej”, przeprowadzonej przez rodzinę sprzedającą dom. Spośród licznych ofert kupna została wybrana ta, którą złożyła osoba o najbardziej niepokalanym honorze. W świecie, w którym zakup domu uwarunkowany jest sprawdzaniem uczciwości nabywcy, jego rodziny i ich przodków, zamążpójście córki jest oficjalnie poprzedzone pracą detektywa, wynajętego przez rodzinę przyszłego pana młodego. Czy w tej sytuacji córka pana Ono może liczyć na spełnienie? I – co ważniejsze – jak jest oceniana przeszłość głównego bohatera? Jak bardzo możemy uwierzyć w jego własne słowa?
„Malarz świata ułudy” jest powieścią zachwycająco subtelną. Relacje głównego bohatera z rodziną, bliskie, ale jednocześnie w japoński sposób zdystansowane, uniemożliwiające bezpośrednią, szczerą rozmowę, dyskretnie odkrywają nam kolejne fakty, budząc zarazem ciepły obraz dziadka spędzającego czas z córkami i wnukiem. Niejednoznaczna jest sama opowieść głównego bohatera: do jakiego stopnia okłamuje sam siebie? Na które fakty przymyka oko? Które z nich wyolbrzymia? Ishiguro umie obudzić naszą sympatię wobec pana Ono i jednocześnie zdystansować nas wobec jego opowieści. Ostatecznie, historyczne tło staje się podrzędne wobec opowieści o starości, przemijaniu, nieważności naszych decyzji. Tytułowy „świat ułudy” jest światem nocnych klubów i zabaw, światem gejsz i zmysłowych, ulotnych przyjemności, których uwiecznianiem zajmował się mistrz i przez wiele lat nauczyciel pana Ono. Zafascynowany nową ideologią rodzącego się nacjonalizmu, bohater opuścił mistrza, właśnie dlatego, że uważał obecność polityki w malarstwie za wartość realną. Jednak w ostatecznym rozrachunku okazuje się, że zarówno pan Ono, jak i jego mistrz, poświęcili życie ułudzie...
Piękna, refleksyjna, dyskretna proza o przemijaniu z wiarygodnym obrazem zmieniającej się powojennej Japonii w tle.
Kazuo Ishiguro, „Malarz świata ułudy”, Wydawnictwo Czytelnik, 1991.
poniedziałek, 25 marca 2013
wpis o uszach
Jak dobrze, że coraz więcej dogów niemieckich nie ma już kopiowanych uszu! Kiedy patrzę na zdjęcia Misia, mam wrażenie, że jego uszy żyją własnym życiem... no i jest czym się bawić :)
sobota, 23 marca 2013
uważaj na słowa!
Sobotnio-poranne lenistwo. Kawa, książka, nic nie muszę.
On: To daj znać, jakbyś miała już ochotę się ruszyć, to pojedziemy na spacer.
Jak tylko padło magiczne słowo „spacer”, Miś w sekundę poderwał się, chociaż wcześniej niby to twardo spał. Ten pies naprawdę rozumie, co mówimy!
No to jedziemy, póki słońce świeci :)
piątek, 22 marca 2013
białe miasto
„Klęska (na Kosowym Polu – przyp. P.S.), która stała się podwalinami serbskiej świadomości, klęska, która rozpamiętywana jest do dziś, to jest właśnie typowo środkowoeuropejskie umiłowanie klęsk narodowych, choć Serbowie, tak sobie myślę, wiodą tu prym wśród braci Środkowoeuropejczyków. Ponieważ serbskie umiłowanie klęski jest większe niż węgierskie, a węgierskie większe niż polskie, a polskie jest ogromne”. (Krzysztof Varga, „Kontynenty” nr 2/2012).
Przesada? A ile razy widzieliście w Polsce napisany sprejem napis „1410”? W Serbii data „1389” (rok bitwy na Kosowym Polu, jednej z najważniejszych, jeśli nie najważniejszej w serbskiej historii, kulturze, mitologii) jest chyba najpopularniejszym graffiti, pracowicie mazanym na kolejnych murach. Najwyraźniej fakt, że bitwa była wielką przegraną Serbów, którzy w wyniku porażki utracili swoje państwo, nie umniejsza popularności tego symbolu nawet wśród młodych ludzi. Serbskie umiłowanie klęski i cierpienia bywa zresztą szokujące: w centrum Belgradu nadal stoją zniszczone bombardowaniami budynki, mające przypominać o przeszłości...
...a przed pozostałościami także zbombardowanego przez NATO w 1999 roku gmachu telewizji serbskiej, w którym zginęło wówczas szesnaście osób, postawiono pomnik z wyrytym retorycznym pytaniem: „Za co?”
Budynek zbombardowanej telewizji.
Inny obrazek: pod pomnik „Za co?” podjeżdża para na rowerach, ojciec i na oko dziesięcioletni synek. Zatrzymują się. Ojciec udziela synowi osobliwej lekcji historii, według której niewinni Serbowie zostali zaatakowani przez Zachód i ofiarą tej agresji są właśnie upamiętnieni na pomniku pracownicy stacji. Zastygam nieruchomo, bo z aparatem fotograficznym w dłoni wyglądam jak wcielenie wyobrażeń o mieszkańcach złego Zachodu, którzy po latach przyjeżdżają do Serbii szukać wrażeń i uprawiać turystykę wojenną. Głupio mi, bo tak nie jest, ale kontekst tej sytuacji narzuca mi określoną rolę. A przecież chociaż akcji NATO ciężko nie oceniać krytycznie, to z drugiej strony podczas wojny w Kosowie Serbowie całkiem niewinni też przecież nie byli. Z trudem znoszę jakikolwiek bezkrytyczny nacjonalizm, rodzimy czy bałkański, przeraża tak samo.
Ten sam mit niewinnego kraju skrzywdzonego i zaatakowanego przez Zachód znalazłam w „Blokadzie Belgradu” Momo Kapora. Książka powstała w 1992 roku, podczas wojny w Bośni, kiedy to ONZ nałożyło na Jugosławię ebmargo handlowe, a także sankcje gospodarcze i kulturalne, mające skłonić kraj do wstrzymania pomocy udzielanej bośniackim Serbom. Momo Kapor w ostatniej chwili przed wprowadzeniem blokady wraca do rodzinnego Belgradu i przez dwadzieścia tygodni, niemal dzień po dniu, prowadzi literacki dziennik, składający się z obrazków obyczajowych z życia miasta, anegdot, wspomnień oraz refleksji i rozmyślań poświęconych głównie tematowi „Serbia kontra reszta świata”. I o ile część obyczajowa każdemu, kto lubi Belgrad albo serbską kulturę, sprawi przyjemność, o tyle filozofię autora zaakceptowałam z trudem, chociaż bezkrytyczne uwielbienie dla własnego narodu obok irytacji budzi też swoistą fascynację. Być może jest to obrona człowieka, który dużo podróżował, Zachód znał i chyba też lubił, więc musiał w jakiś sposób pokonać dysonans, kiedy ten mityczny obiekt fascynacji mieszkańców wszystkich krajów bloku komunistycznego postanowił zaingerować w konflikt w sposób bolesny dla Serbów, którzy poczuli się wówczas zdradzeni. Być może. Jednak użalanie się autora na przykład na kłopoty żywieniowe związane z blokadą lub na trudność ze zdobyciem paliwa do samochodu trudno traktować poważnie, jeśli pamięta się, co w tym samym czasie działo się w Bośni. Co zatem sprawiło, że brnęłam dalej? To, co budziło moje wspomnienia: opisy szachistów na Kalemegdanie, powracające wątki kulinarne z pljeskavicą, kajmakiem, ajwarem, ćevapčićiami, papryką czy rakiją na czele, łowienie ryb na Ada Ciganlija, nastrój knajpek i ich bywalców oraz ulic z głównym deptakiem Knez Mihajlova na czele. Miejscami melancholijny, miejscami zabawny opis przemijającego miasta. Ujmujący, ale przede wszystkim miłośników Belgradu i jego mieszkańców.
Ale żeby nie było, że Belgrad, któremu nie chcę przecież robić czarnego PR-u, to tylko nacjonaliści i zbombardowane budynki, zapraszam na wspomnieniową wycieczkę. Belgrad bywa też urokliwie secesyjny.
Widok na Nowy Belgrad z Kalemegdanu.
Knez Mihajlova. Tu lansują się tłumy mieszkańców Beo i turystów.
Skadarska! Czyli krakowski Kazimierz w wersji bałkańskiej. Nocami jest gorąco!
Papryka morderca, czyli jak osiągnąć katharsis w minutę.
Cerkiew świętej Sawy.
Słowiańska rozpierducha w wykonaniu naszych południowych braci. Jestem fanką :)
...a przed pozostałościami także zbombardowanego przez NATO w 1999 roku gmachu telewizji serbskiej, w którym zginęło wówczas szesnaście osób, postawiono pomnik z wyrytym retorycznym pytaniem: „Za co?”
Budynek zbombardowanej telewizji.
Inny obrazek: pod pomnik „Za co?” podjeżdża para na rowerach, ojciec i na oko dziesięcioletni synek. Zatrzymują się. Ojciec udziela synowi osobliwej lekcji historii, według której niewinni Serbowie zostali zaatakowani przez Zachód i ofiarą tej agresji są właśnie upamiętnieni na pomniku pracownicy stacji. Zastygam nieruchomo, bo z aparatem fotograficznym w dłoni wyglądam jak wcielenie wyobrażeń o mieszkańcach złego Zachodu, którzy po latach przyjeżdżają do Serbii szukać wrażeń i uprawiać turystykę wojenną. Głupio mi, bo tak nie jest, ale kontekst tej sytuacji narzuca mi określoną rolę. A przecież chociaż akcji NATO ciężko nie oceniać krytycznie, to z drugiej strony podczas wojny w Kosowie Serbowie całkiem niewinni też przecież nie byli. Z trudem znoszę jakikolwiek bezkrytyczny nacjonalizm, rodzimy czy bałkański, przeraża tak samo.
Ten sam mit niewinnego kraju skrzywdzonego i zaatakowanego przez Zachód znalazłam w „Blokadzie Belgradu” Momo Kapora. Książka powstała w 1992 roku, podczas wojny w Bośni, kiedy to ONZ nałożyło na Jugosławię ebmargo handlowe, a także sankcje gospodarcze i kulturalne, mające skłonić kraj do wstrzymania pomocy udzielanej bośniackim Serbom. Momo Kapor w ostatniej chwili przed wprowadzeniem blokady wraca do rodzinnego Belgradu i przez dwadzieścia tygodni, niemal dzień po dniu, prowadzi literacki dziennik, składający się z obrazków obyczajowych z życia miasta, anegdot, wspomnień oraz refleksji i rozmyślań poświęconych głównie tematowi „Serbia kontra reszta świata”. I o ile część obyczajowa każdemu, kto lubi Belgrad albo serbską kulturę, sprawi przyjemność, o tyle filozofię autora zaakceptowałam z trudem, chociaż bezkrytyczne uwielbienie dla własnego narodu obok irytacji budzi też swoistą fascynację. Być może jest to obrona człowieka, który dużo podróżował, Zachód znał i chyba też lubił, więc musiał w jakiś sposób pokonać dysonans, kiedy ten mityczny obiekt fascynacji mieszkańców wszystkich krajów bloku komunistycznego postanowił zaingerować w konflikt w sposób bolesny dla Serbów, którzy poczuli się wówczas zdradzeni. Być może. Jednak użalanie się autora na przykład na kłopoty żywieniowe związane z blokadą lub na trudność ze zdobyciem paliwa do samochodu trudno traktować poważnie, jeśli pamięta się, co w tym samym czasie działo się w Bośni. Co zatem sprawiło, że brnęłam dalej? To, co budziło moje wspomnienia: opisy szachistów na Kalemegdanie, powracające wątki kulinarne z pljeskavicą, kajmakiem, ajwarem, ćevapčićiami, papryką czy rakiją na czele, łowienie ryb na Ada Ciganlija, nastrój knajpek i ich bywalców oraz ulic z głównym deptakiem Knez Mihajlova na czele. Miejscami melancholijny, miejscami zabawny opis przemijającego miasta. Ujmujący, ale przede wszystkim miłośników Belgradu i jego mieszkańców.
Ale żeby nie było, że Belgrad, któremu nie chcę przecież robić czarnego PR-u, to tylko nacjonaliści i zbombardowane budynki, zapraszam na wspomnieniową wycieczkę. Belgrad bywa też urokliwie secesyjny.
Widok na Nowy Belgrad z Kalemegdanu.
Knez Mihajlova. Tu lansują się tłumy mieszkańców Beo i turystów.
Skadarska! Czyli krakowski Kazimierz w wersji bałkańskiej. Nocami jest gorąco!
Papryka morderca, czyli jak osiągnąć katharsis w minutę.
Cerkiew świętej Sawy.
Słowiańska rozpierducha w wykonaniu naszych południowych braci. Jestem fanką :)
Momo Kapor, „Blokada Belgradu”, Wydawnictwo Dialog, 2001.
czwartek, 21 marca 2013
marzenia...
W Karkonoszach złamałam kijek. Trzeba było zatem zainwestować w sprzęt i kupić nową parę. Pan Młodszy pomagał mi, szukając ich w sieci. Po zrobieniu researchu oznajmił, że znalazł kije. Górna granica: 600 złotych.
Ja: Ile?! To z czego są zrobione te kije? Chyba ozdobili je kryształkami Swarovskiego, że tyle kosztują... (po chwili) Ale z różowymi kijami nabitymi kryształkami Swarovskiego byłabym Dodą polskiego trekkingu, nie?
wtorek, 19 marca 2013
zła pomoc
Kolejna wojna lub katastrofa naturalna. Media szaleją, telewizyjne paski informacyjne zamiast newsów bez przerwy wyświetlają numery kont bankowych, na które można przelać dowolną sumę. Na pierwszych stronach gazet obrazy ofiar na przemian z kalkulacjami strat atakują wyobraźnię czytelników. Do puszki kwestujących na ulicy wrzucam parę złotych i w ten nieskomplikowany sposób
poprawiam sobie nastrój: przekazałam część własnych dochodów tym, którzy są w potrzebie, mają mniej niż ja, coś stracili. Podbudowana własną
hojnością biegnę na kawę lub na zakupy, wojnę i jej ofiary pozostawiam tym, którzy zadecydują,
na co przeznaczyć moją symboliczną złotówkę. Może będą to koce, może chleb,
może lekarstwa. Liczy się pomoc.
Z tego samozadowolenia skutecznie wybija książka Lindy
Polman. „Karawana kryzysu” nie krytykuje samej idei niesienia pomocy, a sposób, w jaki ono się dokonuje. Idea apolityczności, pomagania niezależnie
od okoliczności i bez opowiadania się po jakiejkolwiek stronie konfliktu,
zaproponowana przez założyciela Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża,
Henriego Dunanta, jest tyleż szlachetna, co niewykonalna. Błędy i wypaczenia
współczesnego przemysłu pomocy humanitarnej Polman analizuje w praktyce,
opisując zakulisowe działanie instytucji humanitarnych i jego efekty m.in. w Kosowie, Rwandzie, Sierra Leone, Darfurze, Afganistanie. Wiele z tych miejsc autorka
odwiedziła osobiście. Jak się okazuje, są takie sytuacje, w których zasadne
jest samo postawienie pytania o sens działania zachodnich instytucji
humanitarnych w określonym miejscu. Czy należy nieść pomoc, jeśli jest to
równoznaczne z pomaganiem określonej stronie konfliktu? Polman przypomina, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża wiedział o
Holocauście już w 1942 roku, ale zachował to w tajemnicy, z obawy przed utratą
możliwości niesienia pomocy na terenach okupowanych. I chociaż po wojnie decyzję tę określili jako błędną sami przedstawiciele Czerwonego Krzyża, od tamtego czasu przemysł
pomocy humanitarnej popełnił i nadal popełnia ten sam błąd. Pomoc organizacji humanitarnych oraz związanych z nimi funduszy i dóbr materialnych jest
już tak częsta, że same strony konfliktu biorą je pod uwagę przy planowaniu swoich
działań. Polman przywołuje m.in. przykład całkowicie zrównanego z ziemią Sierra Leone,
które było świadomie niszczone przez rebeliantów, wiedzących, że „bez
przemocy i zniszczenia nie ma wsparcia, a im straszniejsza przemoc i im
bardziej totalny charakter ma zniszczenie, tym pomoc jest większa”
(s. 216). Dostarczona pomoc na różny
sposób może zostać wykorzystana wbrew intencjom darczyńców, przyczyniając się
do umocnienia czy przedłużenia konfliktu, jak to miało miejsce np. po
ludobójstwie w Rwandzie, kiedy to cały przemysł humanitarny skupił się na
niesieniu pomocy wygnanym z kraju ludobójcom Hutu (szykującym zresztą kolejne masakry), a nie pozostałym w zdewastowanej
Rwandzie ofiarom – Tutsi. Zdarza się też, że dostawy żywności nie trafiają do
osób potrzebujących, a do reprezentantów władzy, którzy w ten sposób umacniają
swoją pozycję. Magazyny, będące własnością organizacji humanitarnych, są
napadane. Niektóre organizacje, chcąc w ogóle działać na danym terenie, muszą
godzić się na nieetyczne warunki: niebotyczne stawki opodatkowania
importowanych produktów, przewóz broni dla rebeliantów środkami transportu
należącymi do organizacji, niesienie pomocy wyłącznie w określonych miejscach
(przy czym zakładać można, że miejsca, do których reżim zabrania dostępu, są w
danym momencie karane głodem za niesubordynację). Czym innym jest świadomość tego, że nie
sposób pomóc wszystkim, czym innym pomoc, która umożliwia podtrzymanie status
quo.
„Karawana kryzysu” nie oskarża określonej organizacji o niewłaściwe działanie.
Polman naświetla problem w sposób wyważony i obiektywny, widzi wadliwość funkcjonowania NGO-sów jako instytucji, których działalność
miała w założeniu wypełniać braki między ospałymi instytucjami państwowymi a
nastawionymi na zysk spółkami prywatnymi. Tymczasem wg niej NGO-sy popełniają grzechy
jednych i drugich. Co więcej, mnogość tych instytucji, niewspółpracujących ze
sobą oraz niepoddanych jakiejkolwiek zewnętrznej etycznej ocenie, konkurujących ze sobą, nastawionych na zdobycie rozgłosu, a co za tym idzie,
przedłużenie kontraktów, ułatwia ich samowolne działanie i potęgowanie chaosu
na terenach często objętych konfliktem zbrojnym. Polman mówi wprost: to, że
organizacje humanitarne twierdzą, że są apolityczne, nie oznacza, że nie są
wykorzystywane przez strony konfliktu do celów politycznych.
Książka Lindy Polman nie tylko podważa stereotypowy wizerunek
szlachetnego i bezideowego działania instytucji humanitarnych. W pewien sposób dostaje się też nam, czytelnikom,
leniwym i zadowalającym się gestem ofiarowania pieniędzy czy darów bez
stawiania pytań o ich sens. Autorka każe nam właśnie dociekać, stawiać pytania.
Nie zadowalać się świadomością, że daliśmy złotówkę instytucji dobroczynnej,
ale spytać, jak ta złotówka została wykorzystana. Ile z niej zostało
przeznaczone na pomoc, a ile na luksusowe życie w krajach trzeciego świata
pracowników organizacji humanitarnych. Czy szkoła w Iraku, która za tę złotówkę
została postawiona, stoi pusta, czy rzeczywiście funkcjonuje. Czy któraś ze
stron konfliktu korzysta z przekazanych przeze mnie pieniędzy. I wreszcie – czy
po zakończeniu programu pomocy ktokolwiek jeszcze zainteresuje się życiem
miejscowej ludności i jej powrotem do normalności. Plan maksimum, ale przy temacie o tej randze etycznej trudno zaproponować mniej.
Linda Polman, „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu
pomocy humanitarnej”, Wydawnictwo Czarne, 2011.
poniedziałek, 18 marca 2013
niedziela, 17 marca 2013
jak owca bez kimona
Ciągle nie wiem, co myśleć o Murakamim. Hochsztapler czy
nie? „Tańcz, tańcz, tańcz” nawet mi się kiedyś podobało, teraz sięgnęłam po „Przygodę
z owcą” i jakoś nie jestem przekonana. Żeby nie było: to jest dobre czytadło,
jasno napisane, z wystarczającą ilością przygód, żeby wciągnęło każdego. Do
tego fabuła wpisana jest w schemat powieści detektywistycznej, bo razem z
głównym bohaterem szukamy tytułowej owcy, jedynej takiej w Japonii. Jest zatem
dość lekko i przyjemnie, do chwili, kiedy któryś z bohaterów nie wyskakuje ze zdaniem
o naturze filozoficznej. Głęboka radość, jaką budziły we mnie niektóre z tych
przemyśleń, skutecznie niweczyła efekt realizmu magicznego, budząc jednocześnie
głębokie wątpliwości wobec sensu dalszej lektury. Ale czy można przeczytać z
obojętnością frazę „ludzie dzielą się na realnie przeciętnych i nierealnie
przeciętnych”? Pop-filozofia spod znaku mistrza Coehlo (chociaż „Przygoda z
owcą” powstała w 1982 roku, zatem przed „Alchemikiem”) z czasem jakoś zanika
(albo ja się do niej przyzwyczaiłam…), ale kilka passusów jest absolutnie
godnych upamiętnienia:
Haruki Murakami, „Przygoda z owcą”, Wydawnictwo Muza, Warszawa, 2009.
Możemy błądzić bez celu po krainie przypadkowości. Tak samo jak skrzydlate nasionka niektórych roślin są przenoszone przez kapryśny wiosenny wiatr.
Ale można też uważać, że w ogóle nie istnieje żadna przypadkowość. To, co się już zdarzyło, najwyraźniej się już zdarzyło, a to, co się nie zdarzyło, najwyraźniej się nie zdarzyło. Czyli jesteśmy tylko chwilowym bytem uwięzionym pomiędzy „niczym” przed nami i „wszystkim” za nami i nie ma tu ani przypadkowości, ani prawdopodobieństwa. Między tymi dwoma poglądami nie ma właściwie dużej różnicy. To tak jakby nadać tej samej potrawie dwie różne nazwy (dotyczy to zresztą większości przeciwstawnych poglądów).
Można uważać, że spanie z dziewczyną to bardzo ważna sprawa, a można też uważać, ze to nic takiego. Czyli istnieje seks jako autoterapia i seks dla zabicia czasu.
Seks może być od początku do końca terapią albo od początku do końca sposobem na zabicie czasu. Zdarza się też, że seks, który zaczyna się jako terapia, pod koniec staje się zabijaniem czasu i na odwrót. Można powiedzieć, że nasze życie płciowe diametralnie różni się od życia płciowego wielorybów.
Nie jesteśmy wielorybami – to jedna z głównych tez mojego życia płciowego.
Na szczęście, w miarę upływu zdarzeń bohaterowie muszą
więcej działać niż myśleć, więc podobne wyznania zostają nam oszczędzone i
możemy skupić się wyłącznie na śledzeniu fabuły. A jest co śledzić, bo przygody jednego z mieszkańców Tokio pędzą niczym w powieści sensacyjnej, a tajemniczy
bohaterowie, których napotyka, odrealniają tę historię, skłaniając do jej
metaforycznej interpretacji. Sęk w tym, że to wszystko, o czym czytamy,
napisane jest szalenie sugestywnie i przekonująco, ale próba streszczenia, o
czym jest książka, narazić mnie może tylko na śmieszność. Murakami świetnie
opisuje historię faceta, któremu nagle zaczynają się przytrafiać przygody na
pograniczu realności i fantastyki. Te niezwykłe zdarzenia aż proszą się o wytłumaczenie,
którego ostatecznie nie dostajemy. Czym jest tytułowa owca? Do czego dąży? Podobnych
niewytłumaczalnych niesamowitości dostajemy więcej: jest dziewczyna-medium o
magicznych niemal uszach, Człowiek-Owca, Owczy Profesor, dowiadujemy się, czym
jest bezowczość… wszystko to najpierw budzi obcość, potem wciąga jako narracja,
ale poza przyjemnością śledzenia całkowicie odklejonych od rzeczywistości
zdarzeń, niewiele z tego wynika. Podobno sam Murakami przyznaje się, że nie
wie, jak interpretować owcę z własnej powieści…
Łatwość lektury Murakamiego jest też w pewnym sensie jej
wadą. Obie powieści, które przeczytałam, osadzone są w Tokio zwesternizowanym. Stylizowani na japońskich everymanów bohaterowie jedzą burgery i omlety, noszą sprane dżinsy i adidasy, słuchają
amerykańskich przebojów, pracują na własną rękę i bez większego problemu
porzucają tę pracę, aby w żywiole podróży odnaleźć siebie. Innymi słowy,
jesteśmy na peryferiach Japonii w kimonach, ale i Japonii spod znaku Hello
Kitty, pracowników korporacji widzimy tylko przez okno. Obyczajowość, kultura,
pejzaż miejski – wszystko to nie różni się niczym od tego, który znamy z
własnego podwórka. To na pewno ułatwia lekturę, ale nie należy dać się zwieść
pozorom. „Niejeden zagraniczny czytelnik nieco się
rozczarował, gdy okazało się, że współczesnego Tokio nie zamieszkują
wyluzowani, świetnie mówiący po angielsku ludzie, którzy spędzają dni, słuchając
zachodniej muzyki i czytając amerykańskie kryminały – pisała Joanna Bator. – Moim zdaniem tu należy szukać kolejnej
odpowiedzi na pytanie o przyczyny sukcesu Murakamiego – o wiele łatwiej i
ciekawiej żyć w Japonii z jego powieści niż w realnej” („Książki. Magazyn do czytania” nr 3, grudzień 2011). Słowem, książka do polecenia komuś, kto szuka zgrabnej i niewątpliwie wciągającej powieści do przeczytania w podróży, ale niekoniecznie koneserom prozy lub czytelnikom oczekującym, że powieść pozwoli im przez chwilę wczuć się w rytm życia naprawdę przeciętnego mieszkańca Japonii.
wtorek, 12 marca 2013
„Oskarżona: Wiera Gran”. Wyroku brak
Zaczęłam czytać tę książkę wiedząc o niej tyle, co
wyczytałam w recenzjach: że bardzo dobra biografia przedwojennej gwiazdy
piosenki, Żydówki z warszawskiego getta, której późniejszą karierę złamało
niejasne oskarżenie o kolaborację, uniemożliwiając jej praktycznie jakiekolwiek
występy, w kraju i za granicą. Wiery Gran nie znałam, dobrze napisane biografie lubię, książka wpadła
mi w ręce niemal sama. Na okładce – tajemnicza piękność. Pierwsze strony
opisują spotkanie Agaty Tuszyńskiej z już z sędziwą piosenkarką, trochę wariatką,
trochę dziwaczką, nie opuszczającą swojego mieszkania i podejrzewającą
wszystkich o zdradę, podsłuch, kradzieże. Dopiero po tym wstępie autorka
przystępuje do rekonstrukcji biografii Wiery Gran, opisuje jej karierę i
(ogromne, jak na ówczesne warunki) zarobki w przedwojennej Warszawie. W trakcie
lektury postanowiłam posłuchać jej piosenek. I – szok. Co za głos! Piękny kontralt,
świetny w parlandach, trochę zatrąca przedwojenną wymową, ale przekonujący
bardziej niż wiele znanych szlagierów z dwudziestolecia
międzywojennego. Perspektywa lektury zmienia się. Mieć taki głos i nie móc
śpiewać? Nagle „Oskarżona: Wiera Gran” nabiera dla mnie innej wagi, przestaje
być abstrakcyjną opowieścią o nieznanej piękności, stając się historią o
niemożności spełnienia.
Agata Tuszyńska pracowała nad „Oskarżoną: Wierą Gran” przez
kilka lat. W tym czasie autorka zdążyła zaprzyjaźnić się z piosenkarką (jeśli
można tak nazwać łączącą je relację) oraz poznać jej historię i spróbować
przetestować jej prawdziwość. Tuszyńska niewątpliwie darzy Gran sympatią i
zrozumieniem, ale nie przyjmuje słów bohaterki bezkrytycznie, sprawdza jej wiarygodność, porównuje ją ze źródłami historycznymi. Na ile to możliwe,
stara się wiarygodnie zrekonstruować jej historię, której kluczowy moment – rok
spędzony w warszawskim getcie, podczas którego artystka nie zrezygnowała z
kariery scenicznej – pozostaje w gruncie rzeczy nadal okryty tajemnicą. Co zrobiła
wtedy Wiera Gran? Dlaczego przez wszystkie powojenne lata kolejne sądy
uniewinniały ją od oskarżeń o kolaborację, ale plotka o zdradzie wyprzedzała
ją, uniemożliwiając rozwój kariery? Co się wtedy stało lub mogło stać? Tuszyńska jest bardzo dobrą pisarką, ale najlepsze momenty jej książki to te, w których z braku dokumentacji
historycznej autorka musi zdać się na własne domysły i przypuszczenia. Niesamowicie
poruszająca jest jej próba zrozumienia, jakie możliwe scenariusze życiowe mogli
podczas okupacji zrealizować artyści i jak w te losy mogły wpisać się wybory
Wiery Gran i ich późniejsza ocena. W rezultacie dostajemy fascynującą interpretację świadectw
historycznych, a nie tylko suchą rekonstrukcję zdarzeń. Autorka przyznaje się
szczerze do niemożności pełnego wczucia się w losy Wiery Gran: przecież nie
wie, czym jest strach o życie, głód, wola przetrwania. „Oskarżona: Wiera Gran”
jest zatem rzeczywiście próbą bezstronnej oceny, co mogło zniszczyć życie i
karierę bohaterki. Urodzenie się w złym miejscu i złym czasie? Coś, co stało
się w getcie? Sam fakt, że przeżyła holocaust? Dlaczego artystka została uniewinniona przez sąd, ale w opinii
publicznej pozostała winna? Wreszcie: jaka była w tym rola Władysława Szpilmana?
Jak bardzo prawdziwe mogą być słowa Wiery, oskarżającej Szpilmana o współpracę
z policją getta? To przecież z jednej strony zdziwaczała wariatka. Z drugiej, jak
wskazuje Tuszyńska, dlaczego Szpilman w całym „Pianiście” nie wspomina ani
razu o gwieździe, dla której komponował przeboje, i z którą występował przez
rok? Prawdopodobnie nigdy nie poznamy prawdy. Tuszyńska wysłuchuje wszystkich stron, ale w „Oskarżonej” nie wydaje wyroku. Nie nam
sądzić.
niedziela, 10 marca 2013
Karkonosze cz. 2: w marcu jak w garncu. Słonecznik – Odrodzenie – Pielgrzymy – Karpacz
Drugi poranek na Samotni przynosi lekką zmianę
pogody. Na niebie pojawia się kilka chmurek, słońce nie świeci tak mocno jak
poprzedniego dnia. Powrotu wiatru i zimna się nie boimy; nawet Miś ma
przygotowaną outdoorową wersję psiego lansa na wypadek załamania pogody.
Żarty żartami, ale pogoda rzeczywiście jest
gorsza niż w poprzednich dniach. Nawet Kocioł Małego Stawu wydaje się bardziej ponury
niż poprzedniego dnia.
W miarę dochodzenia do Spalonej Strażnicy pogoda zmienia się dosłownie z minuty na minutę.
Nad malowniczym podobno Kotłem Małego Stawu przeszliśmy w gęstej mgle. W najgorszym momencie widoczność spadła do ok. 10 metrów. Mogliśmy iść tylko dzięki tyczkom wskazującym przebieg szlaku.
Pod koniec drogi nad Kotłem zaczęło się poprawiać.
W oddali pojawiła się Śnieżka. Widoczność wróciła.
Punkt widokowy na Kocioł Wielkiego Stawu.
Przed nami pojawił się Słonecznik.
Słońce schowało się za chmurami, ale przynajmniej coś widać.
W porównaniu z poprzednim dniem, słońce świeci raczej anemicznie. Pocieszamy się tym, że przynajmniej nie spali nam jeszcze bardziej twarzy...
„Creepy jest to schronisko” – usłyszałam jakieś dziesięć razy od momentu ujrzenia go na zboczu Przełęczy do chwili, w której rozgościliśmy się w naszym pokoju. Koniec końców byliśmy z tego miejsca zadowoleni, ale pierwsze wrażenie jest trochę przerażające: wchodzi się do środka jak do szkoły, jakiś hall, jakieś schody, plątanina korytarzy, nie wiadomo, gdzie iść, żeby kogoś spotkać... Bardziej się to wszystko kojarzy z hotelem ze „Lśnienia” niż ze schroniskiem górskim.
Zmęczony Miś przysypia na siedząco. My w sumie zresztą też.
Gigantyczna jadalnia – jedna z dwóch w Odrodzeniu. Ociepla ją fajna ekipa oraz ich sympatyczna szefowa – właścicielka przesłodkiej amstaffki Hery (siedzi na fotelu) i jednocześnie babcia dwójki rezolutnych dzieci, z których jedno jeździło cały ranek po sali na rowerku i bez strachu bawiło się z dużo większym od siebie Misiem.
Pogoda nie zachęca, a prognozy zapowiadają spadek temperatur i śnieg z deszczem. Od rana trzyma mgła i siąpi mżawka. W tej sytuacji decydujemy się skrócić wyjazd i zamiast iść nad Śnieżne Kotły, których w tej mgle i tak nie zobaczymy, schodzić do Karpacza i wracać do domu dzień wcześniej.
Na mokrym śniegu ślady łapek Misia są jeszcze większe niż normalnie. To chyba dlatego od kilku spotkanych na szlaku osób, które przez jakiś czas szły za nami, usłyszeliśmy: „A to ślady Państwa pieska widzieliśmy na szlaku! A już myśleliśmy, że to niedźwiedź szedł”. Nie, to nie niedźwiedź. To tylko nasz Miś :)
Mgła pojawiała się i znikała. Słaba pogoda utwierdza nas w słuszności decyzji o szybszym powrocie do domu.
Słonecznik ponownie. Tym razem prawie go nie widać, tonie we mgle. W mokrym śniegu źle się idzie. Obliczony na godzinę przejścia szlak idziemy półtorej godziny. Facet, który wyszedł przed nami ze schroniska i przecierał szlak, szedł dwie godziny... Pogoda nie sprzyja wędrówce.
Im niżej, tym lepsza pogoda. Już widać Pielgrzymy.
Apel anonimowego turysty. W sumie sama prawda.
Na szlaku od Słonecznika do Pielgrzymów idzie się coraz gorzej, więc teraz to my się zapadamy. Ja mam jakieś szczególne szczęście do wpadania w śnieg po pachwinę... Przy kolejnej próbie utrzymania się na powierzchni tym razem ja łamię kijek. Poniżej: jedna z dziur, które przeklinałam w głos, usiłując się z nich wyczołgać.
Nareszcie dochodzimy do Pielgrzymów. Jestem tak zmęczona, że nawet nie chce mi się biegać po skałach. Na dodatek wyszło piękne słońce i zwątpiliśmy w sens wracania do Krakowa tak wcześnie.
Wiemy, że w tych warunkach powrót do schroniska też zajmie nam kilka godzin. Postanawiamy zatem zacisnąć zęby, udać, że słońca nie ma i konsekwentnie schodzić do Karpacza. Jednak mieliśmy rację. Wiosenna pogoda zmienia się kilka razy w ciągu dnia i jest różna na różnych wysokościach. My przy zejściu do Karpacza mieliśmy piękne słońce, ale szczyty gór tonęły w chmurach i mgle. Przestaliśmy żałować, że nas tam nie ma...
Im niżej, tym gorzej. Wkraczamy w coraz gęstszą mgłę. W samym Karpaczu widoczność znowu minimalna, zimno, wilgotno, paskudnie. Świątynia Wang, którą miałam obejrzeć w drodze powrotnej, jest prawie niewidoczna, zatem rezygnujemy ze zwiedzania. W mokrym śniegu przemokły nam nie tylko buty, ale i ubrania. Szybko przebieramy się w samochodzie i rozpoczynamy podróż powrotną do domu.
Informacje praktyczne:
Przejście z Samotni do Słonecznika: ok. 2 h.
Przejście ze Słonecznika do Schroniska PTTK Odrodzenie: ok. 1 h (spacerem w warunkach zimowych)
Przejście ze Słonecznika do Pielgrzymów żółtym szlakiem: ok. 30 min.
Nocleg w Odrodzeniu w pokoju dwuosobowym z psem: 30 zł od osoby (bez pościeli) + 10 zł od psa.
Ser smażony z frytkami i surówką: 22 zł
Filet z kurczaka z frytkami i surówką: 22 zł
Herbata: 3 zł
Kawa biała z ekspresu: 6 zł (nareszcie dobra kawa!)
Gofr zwykły: 4 zł
Gofr full wypas (z bitą śmietaną, owocami i sosem czekoladowym): 8 zł
Układ w Odrodzeniu jest prosty: za psa dopłacamy 10 zł i dostajemy pokój bez wykładziny (co skądinąd rozumiem, odkurzanie dywanu z psiej sierści to straszna praca), za to nikt się potem nie dziwi, że z psem po górach chodzimy. Szefowa schroniska też ma psa, więc rozumie, że przyjaciela nie zostawimy w domu, jadąc na wakacje. Pokoje są skromne: już nie ma lampek do czytania, jak w Samotni, przydałaby się jeszcze jakaś półka wewnątrz, łazienki też są słabe, ale za to jest ciepło. Schronisko Odrodzenie ma ok. 100 miejsc noclegowych, więc w sezonie musi być tam cały tłum. Teraz, w środku tygodnia byliśmy niemal jedynymi gośćmi (ale na nocleg z soboty na niedzielę mieli już komplet). W tej ogromnej przestrzeni mieści się także ścianka wspinaczkowa, stół do ping-ponga, piłkarzyki, są też dwa kominki i gitara. W pokojach są kontakty.
Zasięg telefonu zależy od wiatru :) Czasem jest polski Orange, czasem Orange Czechy, a czasem nie ma nic. Podobnie zasięg zrywało też w T-mobile.
Subskrybuj:
Posty (Atom)