Kolejna wojna lub katastrofa naturalna. Media szaleją, telewizyjne paski informacyjne zamiast newsów bez przerwy wyświetlają numery kont bankowych, na które można przelać dowolną sumę. Na pierwszych stronach gazet obrazy ofiar na przemian z kalkulacjami strat atakują wyobraźnię czytelników. Do puszki kwestujących na ulicy wrzucam parę złotych i w ten nieskomplikowany sposób
poprawiam sobie nastrój: przekazałam część własnych dochodów tym, którzy są w potrzebie, mają mniej niż ja, coś stracili. Podbudowana własną
hojnością biegnę na kawę lub na zakupy, wojnę i jej ofiary pozostawiam tym, którzy zadecydują,
na co przeznaczyć moją symboliczną złotówkę. Może będą to koce, może chleb,
może lekarstwa. Liczy się pomoc.
Z tego samozadowolenia skutecznie wybija książka Lindy
Polman. „Karawana kryzysu” nie krytykuje samej idei niesienia pomocy, a sposób, w jaki ono się dokonuje. Idea apolityczności, pomagania niezależnie
od okoliczności i bez opowiadania się po jakiejkolwiek stronie konfliktu,
zaproponowana przez założyciela Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża,
Henriego Dunanta, jest tyleż szlachetna, co niewykonalna. Błędy i wypaczenia
współczesnego przemysłu pomocy humanitarnej Polman analizuje w praktyce,
opisując zakulisowe działanie instytucji humanitarnych i jego efekty m.in. w Kosowie, Rwandzie, Sierra Leone, Darfurze, Afganistanie. Wiele z tych miejsc autorka
odwiedziła osobiście. Jak się okazuje, są takie sytuacje, w których zasadne
jest samo postawienie pytania o sens działania zachodnich instytucji
humanitarnych w określonym miejscu. Czy należy nieść pomoc, jeśli jest to
równoznaczne z pomaganiem określonej stronie konfliktu? Polman przypomina, że Międzynarodowy Komitet Czerwonego Krzyża wiedział o
Holocauście już w 1942 roku, ale zachował to w tajemnicy, z obawy przed utratą
możliwości niesienia pomocy na terenach okupowanych. I chociaż po wojnie decyzję tę określili jako błędną sami przedstawiciele Czerwonego Krzyża, od tamtego czasu przemysł
pomocy humanitarnej popełnił i nadal popełnia ten sam błąd. Pomoc organizacji humanitarnych oraz związanych z nimi funduszy i dóbr materialnych jest
już tak częsta, że same strony konfliktu biorą je pod uwagę przy planowaniu swoich
działań. Polman przywołuje m.in. przykład całkowicie zrównanego z ziemią Sierra Leone,
które było świadomie niszczone przez rebeliantów, wiedzących, że „bez
przemocy i zniszczenia nie ma wsparcia, a im straszniejsza przemoc i im
bardziej totalny charakter ma zniszczenie, tym pomoc jest większa”
(s. 216). Dostarczona pomoc na różny
sposób może zostać wykorzystana wbrew intencjom darczyńców, przyczyniając się
do umocnienia czy przedłużenia konfliktu, jak to miało miejsce np. po
ludobójstwie w Rwandzie, kiedy to cały przemysł humanitarny skupił się na
niesieniu pomocy wygnanym z kraju ludobójcom Hutu (szykującym zresztą kolejne masakry), a nie pozostałym w zdewastowanej
Rwandzie ofiarom – Tutsi. Zdarza się też, że dostawy żywności nie trafiają do
osób potrzebujących, a do reprezentantów władzy, którzy w ten sposób umacniają
swoją pozycję. Magazyny, będące własnością organizacji humanitarnych, są
napadane. Niektóre organizacje, chcąc w ogóle działać na danym terenie, muszą
godzić się na nieetyczne warunki: niebotyczne stawki opodatkowania
importowanych produktów, przewóz broni dla rebeliantów środkami transportu
należącymi do organizacji, niesienie pomocy wyłącznie w określonych miejscach
(przy czym zakładać można, że miejsca, do których reżim zabrania dostępu, są w
danym momencie karane głodem za niesubordynację). Czym innym jest świadomość tego, że nie
sposób pomóc wszystkim, czym innym pomoc, która umożliwia podtrzymanie status
quo.
„Karawana kryzysu” nie oskarża określonej organizacji o niewłaściwe działanie.
Polman naświetla problem w sposób wyważony i obiektywny, widzi wadliwość funkcjonowania NGO-sów jako instytucji, których działalność
miała w założeniu wypełniać braki między ospałymi instytucjami państwowymi a
nastawionymi na zysk spółkami prywatnymi. Tymczasem wg niej NGO-sy popełniają grzechy
jednych i drugich. Co więcej, mnogość tych instytucji, niewspółpracujących ze
sobą oraz niepoddanych jakiejkolwiek zewnętrznej etycznej ocenie, konkurujących ze sobą, nastawionych na zdobycie rozgłosu, a co za tym idzie,
przedłużenie kontraktów, ułatwia ich samowolne działanie i potęgowanie chaosu
na terenach często objętych konfliktem zbrojnym. Polman mówi wprost: to, że
organizacje humanitarne twierdzą, że są apolityczne, nie oznacza, że nie są
wykorzystywane przez strony konfliktu do celów politycznych.
Książka Lindy Polman nie tylko podważa stereotypowy wizerunek
szlachetnego i bezideowego działania instytucji humanitarnych. W pewien sposób dostaje się też nam, czytelnikom,
leniwym i zadowalającym się gestem ofiarowania pieniędzy czy darów bez
stawiania pytań o ich sens. Autorka każe nam właśnie dociekać, stawiać pytania.
Nie zadowalać się świadomością, że daliśmy złotówkę instytucji dobroczynnej,
ale spytać, jak ta złotówka została wykorzystana. Ile z niej zostało
przeznaczone na pomoc, a ile na luksusowe życie w krajach trzeciego świata
pracowników organizacji humanitarnych. Czy szkoła w Iraku, która za tę złotówkę
została postawiona, stoi pusta, czy rzeczywiście funkcjonuje. Czy któraś ze
stron konfliktu korzysta z przekazanych przeze mnie pieniędzy. I wreszcie – czy
po zakończeniu programu pomocy ktokolwiek jeszcze zainteresuje się życiem
miejscowej ludności i jej powrotem do normalności. Plan maksimum, ale przy temacie o tej randze etycznej trudno zaproponować mniej.
Linda Polman, „Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu
pomocy humanitarnej”, Wydawnictwo Czarne, 2011.
No tak,zgadzam się w zupełności z Twoimi wnioskami.W naszym kraju jest podobnie.Przez moment jest głośno, a potem sprawa idzie w zapomnienie.
OdpowiedzUsuńChyba wszędzie tak jest. Napisałam ten wpis, po czym usłyszałam o kolejnej fundacji, która nie przeznacza dochodów zgodnie z przeznaczeniem... przykre.
Usuń