Jeśli jeszcze nie nucicie pod nosem „Django... Django...”, bardzo
proszę jak najszybciej to nadrobić, iść do kina i nucić! „Django” Quentina Tarantino
poprawia nastrój, jak mało co tej zimy. I niezależnie od tego, co kto sądzi o
hektolitrach czerwonej farby, totalnej rąbance, odstrzeliwaniu głów i całej tarantinowskiej otoczce związanej z pokazywaniem przemocy – to jest dobry,
mocny i mądry film, ze świetną (jak zawsze!) muzyką.
Nie widziałam w życiu ani ćwierć spaghetti westernu, ale gdyby
którykolwiek z nich miał być równie udany, jak radośnie parodiujący ich
konwencję „Django”, to pewnie stałabym się fanką gatunku. Fabularnie „Django” dzieli
się na dwie części: pierwszą, w której czarnoskóry niewolnik staje się
partnerem niemieckiego dentysty i razem z nim pracuje jako łowca głów oraz
drugą, związaną z odnalezieniem i uwolnieniem ukochanej głównego bohatera,
sprzedanej jako niewolnica na inną plantację. Dwa tematy, dwie tonacje.
Pierwsza, bardziej łotrzykowsko-przygodowa. Doktor Schultz (tym razem budzący
sympatię widza Christoph Waltz) i uwolniony przez niego Django przemierzają
Stany, biali, których zabijają, to na ogół źli ludzie, jest tu i wolność
podróży, i spora dawka absurdalnego tarantinowskiego humoru (wolę nie wkopywać
się w wyliczanie scen, i smaczków, które pamiętam i które są piękne, bo wyjdzie z tego opis
trzech czwartych filmu, ale spór o białe worki na głowach, które noszą chcący dokonać
zemsty na naszych bohaterach biali plantatorzy, jest mistrzostwem dialogu – kto widział, ten potwierdzi), i dużo
zabawy. Niewolnictwo, rasizm, nierówność, wyzysk, przemoc – wszystko, co w
pierwszej części raczej obracało się w żart, w drugiej połowie filmu zyskuje
swoją wagę.
Hilde – żona Django (czarnoskóra niewolnica znająca niemiecki i
nazywająca się Brunhilda!) – może być odkupiona tylko podstępem. Dotychczasowi
łowcy głów podają się zatem za kogoś innego i przedstawiają jej właścicielowi.
Sam Django z krwawego mściciela okrutnych białych plantatorów wejść musi w rolę
czarnego handlarza niewolnikami, człowieka wolnego, ale pogardzanego, awansowanego
niewolnika, który tylko sprytem i okrucieństwem mógł uniknąć losu innych
czarnych. Wcześniejsze rozterki etyczne tytułowego bohatera znikają. Chcąc
odkupić Hilde od psychotycznego właściciela plantacji (fascynujący DiCaprio
jako wyrafinowany okrutnik Candy), Django musi przekonująco odegrać swoją rolę
i udowodnić, że jest taki, jak otaczający go biali: nieczuły na ogrom zła,
które spotyka pozostałych niewolników. Sceny, w których podaje się za handlarza
niewolników to w filmie moment, w którym urywa się śmiech. Okrucieństwo wobec
murzynów staje się czystym złem, bez domieszki zabawy, aktem, który boli także
widza. Tarantino perfekcyjnie kieruje emocjami widowni: wszyscy kibicujemy
Django w jego walce o prawo do własnego szczęścia. Jego zwycięstwo dokona się
efektownie, przy dźwiękach muzyki z lat siedemdziesiątych, z ostentacyjnie
parodiującą spaghetti westerny sceną triumfu naszego bohatera. Nie sposób
oprzeć się tej euforii, jak kiczowaty by ten finał nie był.
Podziwiam Tarantino za dialogi, umiejętność pisania scenariuszy
wbrew wszelkim możliwym szkołom (kiedy każdy rozsądny scenarzysta kazałby
bohaterom działać, on zatrzymuje akcję i traci czas na wielominutowy dialog o
niczym) oraz za ufność wobec aktorów: dialogi dialogami, ale bez kunsztu
Jamiego Foxxa, Leonardo DiCaprio, Christopha Waltza, Samuela L. Jacksona
(genialna rola „dobrego, wiernego murzyna” spod znaku Wuja Toma i „Przeminęło z
wiatrem”, niejednoznaczna, jak i pozostałe) „Django” nie byłby aż tak
porywający. Idźcie na „Django” i dajcie się mu uwieść!
Też nam się bardzo podobał. A już następnego dnia muzyka z filmu umilała nam wieczór :)
OdpowiedzUsuńMy ciągle rozważamy pójście do kina drugi raz... Pewnie się nie uda, bo ciągle wchodzą nowe filmy, które się chce obejrzeć, ale nie pamiętam, kiedy się tak dobrze w kinie bawiłam :)
Usuń