Dawno mi się to nie zdarzyło: przeczytałam tę powieść na
jednym oddechu, odkładałam ją, zirytowana na bohaterów i ich decyzje, a po
chwili znowu wracałam, zaciekawiona, co będzie dalej. Nie pamiętam, która książka podobała mi się aż tak. I nie podejmuję się oceny, na
ile „Samotność liczb pierwszych” jest dziełem ambitnym. Sprawia przyjemność
czytelniczą – i to wystarczy – chociaż przyjemność to perwersyjna, bo wizja
świata według Giordana jest bezwzględnie przygnębiająca.
Dwoje bohaterów: Alice i Mattia. Śledzimy ich biografie równolegle,
od dzieciństwa, po około trzydziesty rok życia. Równoległe są też ich
losy. Alice odnosi w dzieciństwie wypadek podczas znienawidzonego kursu
narciarskiego. Od tej pory jest kaleką. Mattia jest niewiele starszy od Alice,
kiedy zostawia swoją niedorozwiniętą siostrę w parku i idzie na urodziny do
kolegi. Od tej pory nieustannie obwinia się o jej śmierć. Oboje
wyobcowani, z trudem dopasowujący się do wymogów i społecznych norm, regularnie
karzący siebie za popełniane błędy ciągotami do autodestrukcji: on – samookaleczeniem, ona – anoreksją. Zmienna intensywność ich związku z
pogranicza przyjaźni i miłości przynosi im kolejne rozczarowania. Nie umieją
wykonać gestów, o których marzą, ani wypowiedzieć słów, które przychodzą im do
głowy. Wbrew własnej woli – mijają się.
Intensywność tej opowieści, wciągającej od pierwszych stron
historią dramatów dziecięcych (Alice nienawidzi nart, Mattia wstydzi się swojej
siostry), które po chwili zmienią się w dorosłe dramaty małych ludzi, sprawiła,
że pierwszą połowę przeczytałam niemal bez przerwy. Przygnębiające i realistyczne
są obrazy okrucieństwa dzieci i nastolatków. Potem historia traci tempo. Kolejne
obrazy z życia Alice i Matti – tytułowych „liczb pierwszych”, czyli podzielnych
tylko przez jeden i przez siebie – czasem sprawiają wrażenie jakby miały potwierdzać
teorię o skazaniu bohaterów na samotność. Nadal jednak uważam tę powieść za
udaną.
Paolo Giordano, „Samotność liczb pierwszych”, Wydawnictwo WAB, 2010.
zacząłem czytać i nie zamierzam kończyć. nie mogłem się niestety oprzeć wrażeniu obcowania z melodramatem na poziomie daniele steele. manipulowanie emocjami czytelnika, mnożenie wszelkich patologii, łapiących za serie "prawdziwych historii" jako żywo przypominało mi opowieści z kolorowych gazet wiadomego autoramentu. dla mnie ta książka jest po prostu literackim szantażem, nieróżniącym się zbytnio od ww. książek.
OdpowiedzUsuńpan m.
A film widzieliście? Z trudem go przeżyłam, gdyż wlecze się niemiłosiernie i ma się ochotę zamordować obydwoje co kwardans, ale można było na jego podstawie sądzić mimo wszystko, że książka może być dobra.
OdpowiedzUsuńFilm czeka, ale w związku z zaistniałą rozbieżnością zdań o książce raczej obejrzę go sama. Ale wlecze się?! Książkę czyta się świetnie!
UsuńNie policzę westchnień, które wydałam z siebie w kinie, podstępem na ten film zaciągnięta...
OdpowiedzUsuń