„I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” Jeana Rolin jest najgorszą książką z serii reportażu Czarnego, jaką
czytałam. Zapowiadało się fantastycznie: francuski reporter postanowił napisać
książkę o bezdomnych, dzikich psach, które pojawiają się w określonych kontekstach
społecznych – na terytoriach ogarniętych wojną, klęską żywiołową, miejscach,
gdzie ład został naruszony. Zachęcała też entuzjastyczna opinia profesor Środy umieszczona na okładce:„życie psów feralnych, czyli zdziczałych, które
obserwuje autor we wszystkich zakątkach świata, mówi nam wiele o ludzkich społecznościach,
a nawet o ludzkiej naturze. Pokaż mi psy w swojej wspólnocie – zdaje się mówić
autor – a powiem ci, jaka ona jest. Przyjrzyj się psom, które nikomu już nie
towarzyszą, a zobaczysz, jaka może być przyszłość naszej cywilizacji”. I
wszystko byłoby super, gdyby zawartość książki odpowiadała jej opisowi. Tak
niestety nie jest. Bezdomne psy są wyłącznie pretekstem do przedstawienia
krótkich obrazków reportersko-obyczajowo-psychologicznych z najróżniejszych
części globu. Sęk w tym, że przez sporą część tych obrazków pies – jakikolwiek –
przemyka się w piątym planie, a niektóre z opowieści z powodzeniem obywają się
bez obecności jakiegokolwiek czworonoga. Co więcej, w miarę lektury pogłębiało
się moje wrażenie, że autor najzwyczajniej pod słońcem psami się nie interesuje
(„wszyscy, poczynając ode mnie, kwestię pochodzenia psów mają raczej w nosie”)
i psów nie lubi. Rozumiem, że psy bezdomne, zdziczałe lub urodzone jako dzikie nie są tematem najwdzięczniejszym do obserwacji i opisu. Rozumiem też, że
napotkane młode kelnerki/tłumaczki etc. mogą być o wiele ciekawsze od
jakiegokolwiek psa, a zwłaszcza psa bezdomnego. Jednak decydując się na
napisanie książki o relacji między kondycją psów a charakterem nizin społecznych,
autor powinien skupić uwagę na psach, a nie na dziewczętach, jakby atrakcyjne one nie były. W
dziwnym reportażu Rolina psy, jeśli już na jakieś natrafimy, zasadniczo
wyglądają jednakowo i są groźne. Autor co prawda nadrabia lekturami, przytacza
nam literackie przykłady obecności bezdomnych psów od Biblii po Lowry’ego, ale
jedyny wniosek, jaki z tych cytatów można wyciągnąć to ten, że psy od wieków żerowały
na trupach. Jeśli już trafia się interesujący reporterski trop, jak czipowanie psów
w Bangkoku, autor porzuca go, nie interesując się szczegółami. Zasadniczo niedbałość o szczegóły
i niechęć do jakiejkolwiek systematyzacji, uogólnienia zdobytych w licznych
podróżach doświadczeń, jest kolejną wadą książki. Nie wierzę, że bezdomne psy
w krajach muzułmańskich i chrześcijańskich funkcjonują na tych samych zasadach.
W różny sposób problem bezdomnych psów jest też rozwiązywany. Autor ma świadomość tego, że
kolejne światowej rangi imprezy (przede wszystkim igrzyska olimpijskie czy
sportowe mistrzostwa świata) dla krajów o dużej populacji bezdomnych
psów oznaczają masową eksterminację tych zwierząt. Przerabialiśmy to samo przed
Euro 2012, gdy z Ukrainy dochodziły sygnały
o łapanych, mordowanych zwierzętach, często żywcem palonych. Rolin traktuje
tego rodzaju praktyki jak zło konieczne, nie zastanawiając się w ogóle nad losem
zwierząt. Porównanie miejskich schronisk dla psów w Rumunii (słynnej m.in. z wielotysięcznej
populacji bezdomnych psów, wywołanej zresztą nie rewolucją, a oficjalnym zakazem Ceauşescu trzymania psów w domu, o czym Rolin zapomina wspomnieć) do „obozów
śmierci” autor komentuje następująco: „Trzeba powiedzieć, że to porównanie
stanowi dla obrońców psów – jak trafnie zauważył okrutny Basescu, są to
najczęściej kobiety – pokusę, której nie zawsze potrafią się oprzeć”. Cóż, można by tu dodać, że przynajmniej kilku mężczyzn posługujących się słowem pisanym porównanie losu zwierząt do holocaustu zdążyło spopularyzować. Można by dodać, ale czy w ogóle jest sens dyskutować z osobą podważającą wartość danej opinii poprzez podkreślenie płci rozmówcy, a nie racjonalną argumentację?
Nie wiem, dla kogo jest ta książka. Szczerze odradzam ją
ludziom lubiącym psy i interesującym się nimi, bo psów właściwie w niej nie ma: nie ma jako zwierząt,
nie ma jako indywidualnych istot, nie ma różnic między naszym domowym
piesiem a jego nieoswojonym, groźnym kuzynem, nie ma psiego behawioryzmu, nie ma psiego losu, nie ma próby zrozumienia tego fenomenu (czy w ogóle zdziczenie psa, który wyróżnia się w świecie zwierząt umiejętnością dostosowania się do naszych jednostkowych przyzwyczajeń, zachowań, odruchów, co zapewniło mu przetrwanie i rolę „przyjaciela człowieka”, jest z punktu widzenia autora jakimkolwiek fenomenem? szczerze wątpię), nie ma też
antropologii i tak szumnie zapowiadanej analogii między społeczeństwem a
kondycją bezdomnych psów, istot stojących na samym dole drabiny społecznej. Co
zatem jest? Nie wiem, co warto w tej książce polecić. „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”
nie jest typowym reportażem, stanowi raczej kolekcję obrazków z autorem w roli głównej – a takiej egocentrycznej literatury faktu nie lubię. Stylistyczna wirtuozeria Rolina i umiejętne konstruowanie baaaaaaardzo wielokrotnie
złożonych, Proustowskich fraz (świetnie przetłumaczonych na polski przez Wiktora Dłuskiego) na tematy odległe od moich oczekiwań dodatkowo drażniły i jeszcze
bardziej pogłębiały irytację na osobie autora, którego ostatecznie nie polubiłam.
Wniosek z lektury? Chwytliwy tytuł, ciekawy pomysł na książkę i budżet
pozwalający na odbywanie podróży w egzotyczne miejsca to naprawdę za mało, żeby
powstała dobra literatura faktu.
Jean Rolin, „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, tłum. Wiktor
Dłuski, Wydawnictwo Czarne, 2011.
PS. Po lekturze tego tekstu Pan Młodszy zwrócił mi uwagę, że zaczęłam pisać długie teksty, które najchętniej upchnęłabym w jeden gigantyczny akapit. Najwyraźniej po Bernharda nie sięga się bezkarnie... ;-)
Więcej o Bernhardzie za kilka dni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz