środa, 8 maja 2013

nadrabiamy zaległości: „Spacer po linie”

Przyznam się od razu: do tej pory nie byłam wielką fanką Johny’ego Casha ani Joaquina Phoenixa, chociaż każdego z panów trochę znałam i trochę lubiłam. Po obejrzeniu „Walk the Line”, Cash z komórki gra mi dość regularnie, a za Oscara dla Phoenixa za każdą rolę, jaką zagra w przyszłości, już dziś trzymam kciuki.



Ten film ma wszystko, co potrzebne do uwiedzenia widza: świetną muzykę (piosenki Casha!), doskonałych aktorów (wspomniany Joaquin Phoenix oraz nie ustępująca mu Reese Witherspoon, nagrodzona za tę rolę Oscarem) i łapiący za serce scenariusz. Biografia Casha nie jest wyłącznie opowieścią o twórcy; to historia życia artysty, skupiająca się na najważniejszych punktach. Jest tu zatem traumatyczna opowieść z dzieciństwa, początki muzykowania, pierwsza płyta, trasy koncertowe i rozpędzająca się kariera, ale nie zabraknie też elementów osobistych: małżeństwa i rozwodu, niespełnionej miłości, która odbije się na życiu Casha narkotykową jazdą. Phoenix, aktorski mistrz w kreowaniu postaci pękniętych, złamanych, w „Walk the Line” tworzy podobny typ bohatera. W przeciwieństwie do późniejszego Freddiego Quella z „Mistrza” czy Kommodusa z „Gladiatora”, jego Cash jest człowiekiem dziwnym, trudnym we współżyciu, ale też ogromnie sympatycznym. Kibicujemy mu cały czas, od pierwszych przesłuchań po kolejne oświadczyny, ciągle z nadzieją, że chłopak wreszcie sobie w życiu coś poukłada…



Ciekawostka: wszystkie wykonane w filmie piosenki są zaśpiewane przez Phoenixa i Witherspoon i stanowią ścieżkę dźwiękową do „Walk the Line”. Wybrani przez Casha i June Carter aktorzy uczyli się śpiewu i gry na instrumentach. Efekt? Stuprocentowa wiarygodność w każdej scenie.

„Walk the Line” („Spacer po linie”), reż. James Mangold, 2005.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz